Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni. Tom 3: Poszukiwanie nadziei

Czytając trzeci tom przygód członków Korpusu Zielonych Latarni nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest to komiks bardzo różny od dwóch poprzednich. Robert Venditti, autor scenariuszy uznał, że może pozwolić sobie na więcej, niż pokazywanie kolejnych potyczek Latarników z różnymi wrogami. Postanowił skupić się na charakterach i przyjaźniach ziemskich członków Korpusu, co przywodzi na myśl bardzo udane runy „Green Lantern Corps” od Petera J. Tomasiego. Jak mu się to udało? Czy historia na tym zyskuje, czy może traci?

Po bezprecedensowym sojuszu Johna Stewarta i Soranik Natu obserwujemy początki współpracy Korpusów Zielonego i Żółtego. Na każdy sektor przypadać będzie jeden Yellow i jeden Green Lantern, których zadaniem jest ściganie Latarników wciąż lojalnych ideom Sinestro. Tymczasem Hal Jordan i Kyle Rayner ruszają w kosmos na tytułowe „poszukiwania nadziei”, której według Gantheta i Sayd wszechświat wkrótce będzie potrzebował. W drugiej historii, „Pryzmach czasu” zjednoczone Korpusy walczą z przeciwnikiem, któremu nie podoba się współpraca dawnych wrogów. Całość komplikuje pojawienie się Ripa Huntera, który utrzymuje, że w ciągu 24 godzin Korpus Zielonej Latarni przestanie istnieć.

„Poszukiwanie nadziei” prezentuje oba aspekty Green Lanternów: mistyczny, związany ze spektrum emocji z pogranicza technologii i magii, oraz fakt, że Korpus to siły porządkowe. Nowy przydział kojarzy mi się z filmowym konceptem dobrego i złego gliny, a zadanie jest na wskroś policyjne: poszukiwanie zbiegłych przestępców. Z kolei „Pryzma czasu” skupiają się na walce z tajemniczym Sarko, ale nie marnują okazji do pokazania trudnej współpracy Yellow i Green Lanternów. Pod tym względem „Pryzma…” dopełniają „Poszukiwanie nadziei”, w której ten aspekt jest potraktowany nieco pobieżnie. Praktycznie każdą opowieść lubię za coś innego, i cieszy mnie, że wśród nich jest policyjna otoczka. Zwłaszcza, że ostatnio motywy policyjne były traktowane w tej serii po macoszemu, a dla mnie są istotą działania Green Lanternów.

Teraz przejdźmy do „tomasizmów”, o których wspominałem wcześniej. W całym tomie trafić można na momenty, w których bohaterowie przejawiają ze wzmocnioną siłą swoje najbardziej charakterystyczne cechy. Hal jest lekkomyślny i wpatrzony w siebie, Guy narwany, Kyle bardzo wrażliwy, a John odpowiedzialny i jako jedyny z całej czwórki w pełni kompetentny. Bohaterowie są przy tym dla siebie bardzo serdeczni i wyrozumiali, co buduje bardzo ciepłą atmosferę. Venditti wziął pod uwagę cały bagaż doświadczeń bohaterów i zafundował mi i podobnym mnie entuzjastom Green Lanternów prawdziwy fan service. Dostałem wszystko, czego mogę się spodziewać po Guy’u Gardnerze, niejako centralnej postaci tego tomu i tak samo jest z całą reszta Korpusu, jak i z opowiadanymi historiami. Jednocześnie jest to nieco odmienne od historii Tomasi’ego. Gdyby autor „Supermana” z Odrodzenia pisał ten tom, na pewno poświęciłby przynajmniej jeden zeszyt na przekomarzanki i chwytające za serce momenty. Podejście Venditti’ego nie jest w żaden sposób gorsze. Bardziej „rodzinne” sceny w trakcie akcji także pozwalają na odetchnięcie.

Początkowo uważałem, że taki komiks jest „pisany dla fanów” i niedzielni czytelnicy komiksów uznają go za mało przystępny. Gdy myślę o tym „na chłodno”, to moje zdanie jest kompletnie odwrotne. Po prostu po namyśle „Poszukiwanie nadziei” zaczęło przypominać mi genialny serial komediowy „Brooklyn Nine-Nine” opowiadający o nowojorskich policjantach. Nie chodzi mi tu wyłącznie o bohaterów. Faktycznie Hala Jordana można porównać do Jake’a Peralty, a Gardnera do Rosy Diaz, ale komiks Venditti’ego sam w sobie przypomina właśnie taki przepełniony akcją sitcom, do oglądania, którego nie potrzeba żadnego przygotowania. Ba, sam natrafiłem na „9-9” przypadkiem skacząc po kanałach w telewizji i nie potrzebowałem biografii bohaterów, by świetnie się przy nim bawić. Myślę, że tak samo jest z „Halem Jordanem i Korpusem Zielonych Latarni”. Nie trzeba znać przysiąg wszystkich korpusów, by wiedzieć, że John Stewart jest Latarnikiem z ogromnym stażem i to on jest tu „panem komendantem”.

Jeśli chodzi o stronę graficzną, to jest tu dokładnie tak, jak w poprzednich tomach. Ethan Van Sciver rysuje niesamowite plansze pełne szczegółów, są wręcz monumentalne. Mimo to bardziej podobają mi się rysunki Rafy Sandovala. Mają więcej dynamizmu, a kolory nie są tak jaskrawe, jak te nakładane przez Van Scivera. Wszystko dzięki pracy Jordi’ego Tarragony, kolorysty Sandovala. Przy tomie pracowali też V Ken Marion i Dexter Vines, ale przy wyżej wymienionych ich prace wypadają raczej blado. Są bardziej kreskówkowe i nie robią tak dobrego wrażenia.

Wciąż podtrzymuję swoją sugestię, że wszyscy rysownicy powinni mieć dla każdej postaci jeden wspólny projekt. Nadal miedzy zeszytami szczegóły stroju Soranik i fryzury wielu postaci zmieniają się, co mógłbym przeboleć, gdyby każdy rysował oddzielną historię. Tutaj rysownik zmienia się, co zeszyt i taka niekonsekwencja strasznie wybija z rytmu.

Dla mnie, jako fana Green Lanternów jest to najlepszy tom w tej serii. Dostaję tu pracę policyjną, życie członków korpusu od kuchni, oraz dobrze pisane swoje ulubione postacie. Także osoby szukające w komiksie humoru oraz wielbiciele filmów i seriali o policjantach nie będą zawiedzeni. Właściwie, to mogę zarekomendować ten tom każdemu. Jeśli odbiliście się z jakiegoś powodu od Green Lanternów, to dla tego tomu warto nadrobić poprzednie dwa, a nawet poczytać trochę więcej.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Komiks do nabycia w internetowym sklepie Egmontu.

Recenzje pozostałych komiksów wydanych w ramach DC Odrodzenie.