Superman Wyzwolony

Za „Wyzwolonego” miałem zabrać się już dawno temu. Choćby dlatego, że za tą historią stoi Scott Snyder, współautor „Trybunału sów” i Jim Lee, legenda odpowiedzialna za rysunki do „Batman: Hush”. Impulsem do sięgnięcia po ten tom nie były ostatecznie wielkie nazwiska, ale Superman z Rebirth i ogromny głód historii z Człowiekiem ze stali, którego dopiero co zacząłem doceniać.

„Superman wyzwolony” został napisany i wydany aby uczcić siedemdziesiąte piąte urodziny Supermana. Wyjaśnia to, czemu przy komiksie pracują osoby wybitne, ale raczej nie kojarzone z Ostatnim synem Kryptona. W końcu parę zdań wcześniej przytoczyłem  historie z Batmanem. To najlepsza droga, żeby otrzymać świeżą interpretację Clarka Kenta. Tylko, czy „Wyzwolony” może być porównywany z „Trybunałem sów”, co z reszta robi sam Snyder? Przekonajmy się.

Historia zaczyna się w momencie, gdy Superman łapie spadającego z orbity satelitę, ratuje dzień i wszyscy są zadowoleni. Prędko okazuje się, że jest to tylko część intrygi, w którą zamieszana jest anarchistyczna organizacja terrorystyczna, Lex Luthor, a nawet amerykańska armia. Wychodzi na jaw, że ta ma od dziesięcioleci na smyczy kosmitę podobnego do Kal-Ela, tylko, że o wiele bardziej potężnego. Brzmi to dość nudno i generycznie, ale nie zrażałbym się tutaj. Fabuła pędzi na złamanie karku, jest raczej przewidywalna, ale na prawdę bawi. Nie ma tu dłużyzn, czy fragmentów powodujących u nas uśmiech politowania. Wręcz przeciwnie. Snyder robi tu to samo, co w „Batmanie” i przedstawia w ramkach myśli głównego bohatera z sekundy na sekundę. To bardzo uczłowiecza Supermana i neguje jego niemal boski wizerunek. On nie ma gotowych odpowiedzi, musi myśleć nad rozwiązaniami problemów, nawet nad uspokajaniem cywili. Myśli nawet rzeczy w stylu „Ciekawe co zrobiłby teraz Batman?”.

Do tego ciągle pojawiają się przemyślenia różnych postaci na temat „Esa”, będące po części zarzutami wobec herosa, które wysuwają sami czytelnicy. „Dlaczego Superman nie zakończy wojen na świecie?”, „Czy faktycznie Superman jest symbolem nadziei?”. Autor wchodzi tu w swego rodzaju polemikę, czasem dając bezpośrednią odpowiedź, a czasem po prostu kluczy i chce nas zmusić do przemyślenia swojego obrazu Człowieka ze stali.  Robi to przy jednoczesnym ścieraniu graficznych elementów The New 52, ze sposobem pisania kojarzonym raczej z wczesnymi latami dwutysięcznymi. Zaznaczam to, bo nie ma w tym tomie słowa o związku Supermana z Wonder Woman, pomimo, że Diana się w nim pojawia. Za to ogromną rolę w historii odgrywa Lois Lane.

Innymi słowy, „Superman wyzwolony” jest czymś podobnym do „Trybunału sów”. Obie opowieści uświadamiają nam człowieczeństwo tytułowych bohaterów, ale w odmienny sposób. Śledztwo Batmana i walki ze Szponami przypominają nam, że Mroczny Rycerz jest tylko człowiekiem. Jego ciało i umysł się męczą, potrzebują odpoczynku, zawodzą. Z kolei Superman tak jak każdy z nas potrzebuje wsparcia, albo rady, nie jest nieomylny, ani doskonały. Jednocześnie nie czyni go to z miejsca gorszym bohaterem, tak jak zmęczenie nie czyni Batmana gorszą postacią. Są to zbliżone interpretacje.

Graficznie „Wyzwolony” też prezentuje się bardzo dobrze. Jim Lee rysuje tu bardzo dużo dwustronnych ilustracji, są pełne dynamiki i szczegółów. Nie zabrakło obligatoryjnych kresek na twarzach, które tak bardzo lubi dodawać Lee. Warto tu wspomnieć także o pracach Dustina Nguyena. Rysuje on retrospekcje. Ładnie odróżniają się one od właściwej historii i są bardzo interesujące. Kreska nie jest w nich tak ostra, a kolory są dużo cieplejsze i ciemniejsze, od kolorów na rysunkach Jima Lee.

Reasumując „Superman Wyzwolony” to pełen akcji, a jednocześnie dający do myślenia komiks. Mogę go polecić jako suplement do serii z Rebirth, albo jako kontakt z Supermanem z „Ostatnich dni Supermana”. Może być też dobrym pierwszym kontaktem z postacią Kal-Ela, ale tylko jeśli pod ręką nie ma serii Tomasiego i Gleasona. Mimo wszystko Supertata kradnie serce skuteczniej, niż studium na człowieczeństwem Ostatniego syna Kryptona.