Hal Jordan and the Green Lantern Corps vol. 5: Twilight of the Guardians

Jak się okazuje, polski oddział Egmontu nie był zadowolony z wyników sprzedaży serii z „Odrodzenia DC” i sporo cykli z tej linii zostało anulowane. Ciężko krytykować decyzję wydawnictwa; w końcu to przedsiębiorstwo nastawione na zysk a nie fundacja dobroczynna. Tak czy inaczej, wielu czytelników, w tym ja, zostało bez swoich ulubionych, często wybitnych komiksów.

Żeby poznać ciąg dalszy przygód Hala Jordana i jego towarzyszy, musiałem sięgnąć po wydania anglojęzyczne. Dla mnie to żaden problem, po prostu dostałem komiks na cieńszym papierze, ale jestem świadom, że gros czytelników z Polski nie czyta po angielsku, albo nie może sobie pozwolić na album sprowadzony z zagranicy. Niestety takie nadeszły czasy dla tych, którzy chcą dalej śledzić przygody swoich ulubionych bohaterów i rozumiem, że decyzja o zakupie może być trudniejsza. Sprawdźmy, więc, czy warto kontynuować przemierzanie kosmosu z Halem Jordanem.

             „Twilight of the Guardians” to kolejny tom, w którym upchnięto dwie fabuły. Mamy tu dwuzeszytowy gościnny występ Supermana i czteroczęściową potyczkę ziemskich Lanternów z Controllerami. Zanim omówię je szerzej zaznaczę, że obie reprezentują ten sam poziom co wydane w Polsce albumy. Robert Venditti dalej trzyma się sprawdzonej formuły. Jego „Hal Jordan and the Green Lantern Corps” to po prostu bezpieczny tytuł pełen fan serwisu i często cudacznych motywów. Dobrze jest mieć taki komiks, choć boję się, że w kolejnych tomach ten model może się wyczerpać. Ale póki co jest dobrze.

            „Mind Games” wypada naprawdę ciekawie. Hal udaje się na Ziemię by spisać zeznania od Supermana, który w jednej z fabuł z serii Petera Tomasi’ego musiał walczyć z Parallaxem. Zamiast tego obaj bohaterowie muszą zmierzyć się z Kroloteanami chcącymi wykorzystać telepatę Hectora Hammonda do swoich celów. Fabuła prosta, zbudowana w sam raz na dwa zeszyty, ale dobrze dopełniają ją małe elementy.

            Po pierwsze, nim Hal w ogóle wraca na Ziemię, przekomarza się z Gardnerem i Raynerem o to, kto poleci na misję. Ta na pozór komiczna scenka pokazuje jak bohaterowie tęsknią za domem i drobnymi rzeczami, jak na przykład jedzenie. W końcu spędzają oni większość życia w kosmosie, lata świetlne od bliskich. Po drugie, na krótki moment skupiamy się na beznadziejnej egzystencji Hammonda. Dla tych, którzy nie wiedzą: Hector to zmutowany człowiek z gigantyczną głową, którego życie to wegetacja w więziennej celi. Przez chwilę wspomina on tutaj dawne, normalne życie, kiedy był zwyczajnym mężczyzną, a nie ubezwłasnowolnionym i zdeformowanym przestępcą. I po trzecie, widzimy jak Jordan postanawia wykorzystać pobyt na Niebieskiej Planecie, by spotkać się z byłą dziewczyną, Carol Ferris. Mam wrażenie, że ten motyw uczłowiecza nieco Hala po tych wszystkich tomach z jego przygodami w kosmosie.

            Tytułowe „Twilight of the Guardians” stoi raczej rysunkami niż fabułą. W przeciwieństwie do Patricka Zirchera pracującego nad “Mind Games”, Jack Herbert odpowiedzialny za rysunki i tusz w tej historii to niesamowity artysta. Kiedy dwa pierwsze zeszyty tomu prezentują się „tylko” poprawnie, tak kolejne cztery reprezentują wysoki poziom wykonania, także dzięki dobrze nałożonym kolorom Jasona Wrighta.

            Fabuła drugiej części tomu jak dla mnie jest nieco chaotyczna. Collectorzy, jako krewniacy Guardianów, postanawiają porwać ostatnich żyjących założycieli Green Lantern Corps i przerobić ich na Collectorów za pomocą inżynierii genetycznej. Na szczęście w tym dziwacznym gulaszu z dialogów, monologów i zwrotów akcji pływają naprawdę złote fragmenty. Sytuację ratują znów relacje Johna Stewarta, Hala Jordana, Kyle’a Raynera i Guy’a Gardnera. Panowie muszą na przykład pracować w terenie i pozyskać informacje o zamiarach Collectorów. Każdy z nich podchodzi do zadania inaczej; fani każdego Lanterna są zadowoleni; Gardner kończy zadanie ze skrzynką piwa (i też jest zadowolony) i to najlepszy, zaraz po rysunkach, element całego tomu. Fabularnie całość nie jest perfekcyjna, ale Venditti za punkt honoru stawia sobie wypełnienie każdego zeszytu słuszną ilością fan serwisu. Po prostu dostajemy wszystko to, za co kochamy Green Lanternów w absurdalnej fabule.

            Cieszę się, że przeczytałem ten tom. Lubię sięgnąć po odmóżdżający komiks z postaciami, które są moimi ulubieńcami. Fajnie od czasu do czasu dostać trochę fan serwisu i Green Lanternów w najlepszym wydaniu. Dla mnie Lanterni Vendittiego to przyjemne czytadło, a „Twilight of the Guardians” to tom nie odbiegający w niczym od poprzednich.