Wschód słońca w dniu dożynek (Opinia)

Książka „Wschód słońca w dniu dożynek” opowiada o Haymitchu Abernathym. Historia rozpoczyna się w dniu dożynek, podczas którego losowani są trybuci do 50. Głodowych Igrzysk, zorganizowanych z okazji drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia. Z uwagi na tę szczególną edycję, z każdego Dystryktu zostaje wylosowana podwójna liczba uczestników, którzy będą walczyć na arenie. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności szesnastoletni Haymitch trafia na listę reprezentantów Dwunastego Dystryktu.

Ogromnie się ucieszyłam, gdy dowiedziałam się, że ta książka powstanie, ponieważ od zawsze ciekawiła mnie postać Haymitcha. W trylogii „Igrzysk Śmierci” poznaliśmy jedynie fragmenty jego historii oraz to, jak walka odcisnęła na nim piętno. Teraz wreszcie mogliśmy się dowiedzieć, co dokładnie przeżył. Zawsze przyciągało mnie jego cyniczne usposobienie, w którym mimo wszystko dało się dostrzec ślady dobroci, którą próbował ukryć przed światem. W „Wschodzie słońca w dniu dożynek” poznajemy go w dniu jego szesnastych urodzin. Nie wyróżniał się na tle reszty mieszkańców Dwunastego Dystryktu. Miał rodzinę i dziewczynę, na których mu zależało, i od dziecka był przyzwyczajony do życia w biedzie. Wszystko zmienia się jednak, gdy zostaje wybrany do udziału w Igrzyskach.

Haymitch toczy w sobie wewnętrzną walkę, nie wiedząc, czy buntować się, czy podążać za regułami narzuconymi przez organizatorów. Jego wybory zależą od tego, co w danym momencie uzna za ważniejsze, ale często gubi się w tym konflikcie. Ten aspekt bardzo mi się podobał, ponieważ uwydatnia młodość bohatera i pokazuje, że trafił do całkowicie obcego świata. Jedną z cech, które w nim szczególnie ceniłam, była troska o innych jako jednostki. Przejawiało się to zarówno podczas przygotowań do Igrzysk, jak i w ich trakcie. Stanowiło to silny kontrast do bezdusznego podejścia Kapitolu. Niestety, w dalszej części książki obserwujemy upadek jego charakteru, co łamie serce czytelnika. Współczujemy mu przez całą powieść i rozumiemy, dlaczego jego los potoczył się w ten sposób.

Suzanne Collins jak zawsze świetnie radzi sobie z tworzeniem postaci drugoplanowych. Każda z nich ma swoją funkcję w fabule, ale jednocześnie zostaje przedstawiona jako realna osoba z unikalnymi cechami. Z czasem zaczynamy im kibicować, więc ich zniknięcie wywołuje żal i smutek. Moją szczególną uwagę zwróciły Louelle McCoy oraz Maysilee Donner, które również były trybutkami z Dwunastego Dystryktu. Duże znaczenie dla mnie miało to, jak postrzegał je Haymitch i jak ważne się dla niego stały. Symbolizowały dla niego coś więcej niż tylko towarzyszki losu. Ampert z Trzeciego Dystryktu również zyskał moją sympatię. Był dwunastoletnim chłopcem, który mimo wszystko sprawiał wrażenie pogodnego. Postać ta zyskała dodatkową głębię dzięki obecności jego ojca.

W trakcie fabuły pojawiają się również postacie znane z poprzednich części serii. Wrócił Snow, choć jego obecność nie jest dominująca, to jednak stale wyczuwalna. Kiedy się pojawia lub zostają przedstawione jego działania, wywierają one znaczący wpływ na rozwój wydarzeń. Czuć, że jest niebezpiecznym manipulatorem, gotowym na wszystko, by osiągnąć swój cel. Jego manipulacje są przerażające w swojej prostocie i bezwzględności. W książce pojawia się też Effie, co daje nam szerszy kontekst jej postaci i pomaga lepiej zrozumieć jej późniejszą relację z Haymitchem.

Byłam pod wrażeniem sposobu, w jaki przedstawiono Igrzyska. Autorka po raz kolejny opisała je w zupełnie inny sposób. W „Balladzie Ptaków i Węży” były one brutalne i prymitywne, a trybuci traktowani jak zwierzęta. W trylogii z kolei ukazano je jako nowoczesne widowisko, w którym uczestnicy byli traktowani luksusowo. Tym razem Collins musiała znaleźć złoty środek i doskonale jej się to udało. Widzimy, że rozwiązania wprowadzone w 10. Igrzyskach zostały rozwinięte, na przykład rola mentorów i sponsorów. Trybuci otrzymują jedzenie i miejsce do spania, co jest pewnym postępem, lecz wciąż traktowani są bez szacunku. Przewożeni są w kajdankach, o ile nie są akurat filmowani, a scena z prysznicem pokazuje ich dehumanizację.

Bardzo podobał mi się motyw sojuszy zawieranych jeszcze przed rozpoczęciem Igrzysk. Wyodrębniły się dwie grupy, a plany i strategie, które snuli członkowie nowicjuszy, były zaskakująco dobrze przemyślane. Oczywiście arena i Kapitol skutecznie utrudniały ich realizację, więc mogliśmy zobaczyć, jak teoria zderza się z praktyką.

Głównym motywem przewijającym się przez całą książkę jest propaganda. Kapitol manipuluje wszystkim, by wypaść jak najlepiej w oczach widzów. Haymitch wydaje się dostrzegać więcej niż Katniss w swojej trylogii. W myślach komentuje plakaty i ruchy, które wydają mu się fałszywe. Mimo to i on czasem się gubi i nie wie, komu ufać. Początkowo stawia opór, ale z czasem próbuje znaleźć strategię, która jego zdaniem będzie mniejszym złem. Często rozważa, jak jego zachowanie zostanie odebrane przez publiczność i jak Kapitol może zmanipulować przekaz poprzez montaż. Z każdą kolejną trudną sytuacją uczy się, jak działa ten system. Daje to czytelnikowi wiele do myślenia i wcale nie wydaje się tak dalekie od naszej rzeczywistości. Telewizja i internet również potrafią wykorzystywać podobne mechanizmy.

To dla mnie najsmutniejsza część całej serii, bo wiedziałam, jak się skończy. Jestem pod ogromnym wrażeniem Suzanne Collins, która stworzyła historię wciągającą i pełną niespodzianek, mimo że zakończenie było znane. Ta książka fantasy wywołała we mnie wiele emocji i poruszyła mnie najmocniej spośród wszystkich części. „Wschód słońca w dniu dożynek” doskonale wpisuje się jako pomost pomiędzy „Balladę Ptaków i Węży”, a trylogię, uzupełniając i pogłębiając obie historie.

Dziękujemy Tantis za przekazanie książki. Sklep nie miał wpływu na opinię i tekst.