Moon Knight (Opinia)
„Moon Knight„? Kilkukrotnie cisnęło mi się „wow” na usta podczas czytania!
„Moon Knight” to pierwszy tom serii pisanej przez MacKaya, o której wiele dobrego nasłuchałem się przed lekturą i z czystym sumieniem mogę się pod tym podpisać. Początek serii, w której tytułowy bohater otwiera miejsce oferujące niecodzienną pomoc, ale stoi to w kolizji z innymi wyznawcami jego boga. Na tyle nie podoba im się zachowanie i działalność Moon Knighta, że postanawiają ukrócić jego karierę.
Komiks to przede wszystkim idealnie wykonana psychologiczna analiza portretu bohatera. W każdym zeszycie pojawiają się obszerne fragmenty poświęcone jego terapii psychologicznej, która ujawnia, co (nie)gra w głowie głównego bohatera. Moon Knight otwarcie mówi o swoich myślach, uczuciach, perspektywie na poszczególne sprawy i podejmowanych przez niego decyzjach. Z jednej strony historia robi się bardziej przejrzysta, ponieważ mamy najważniejsze fakty podane jak na tacy, przez co łatwo się ustosunkować. Z drugiej strony staje się bardziej rozbudowana i skomplikowana, bo daje to wgląd w kolizję różnych osobowości Moon Knighta. Do tej pory żaden ze scenarzystów na taką skalę nie pokazał różnic między osobowościami i ich wzajemnej egzystencji, co było potrzebne, żeby oddać esencję postaci i zbudować fundament pod istotniejszy moment w finałowych rozdziałach.
MacKay sięga również do istoty mocy Moon Knighta, pokazując, na czym polega specyficzna więź z bogiem. I tu ważną rolę odgrywa wprowadzenie innych wyznawców oraz pokazanie ich historii. Nie tylko budowało to solidny i przekonujący obraz czarnego charakteru, ale też pokazywało, jak sam Khonsu potrafi działać wielowymiarowo i do czego tak właściwie potrzebuje swoich wyznawców. Dzięki temu historia zyskiwała wiele nieoczywistych rozwiązań, co chyba najlepiej pokazało starcie Moon Knighta z jego „odpowiednikami”, którzy wiedzieli, gdzie należy zaatakować, aby uderzyć we właściwe „ja” tylko pewne zagrywki nie przeszły u Moon Knighta, bo ma on dość złożone „ja”.
Pod kątem akcji był to mocny i zróżnicowany komiks w wielu miejscach. Scenarzysta nie ogranicza się do głównej rywalizacji, ale bardzo często urozmaica temat codzienną działalnością placówki Moon Knighta. Przyjmuje on osoby w potrzebie, wysłuchuje ich i przechodzi do działania. Raz jest to zajęcie się grasującymi wampirami, innym razem nawiedzonym budynkiem, a jeszcze innym dopuszczenie wroga do swojej głowy, żeby sprawić mu prawdziwe piekło. Na pewno nie można narzekać na nudę, ponieważ twórca garściami czerpał z różnorodności mrocznych i magicznych zakamarków Marvela, a prawdziwą ucztą było obserwowanie elastyczności Moon Knighta w tym wszystkim. Co warto podkreślić, jest to rodzaj superbohatera, który nie stoi z założonymi rękami, niczym się nie ogranicza, tylko jest bezpośredni i skuteczny w swoich działaniach. Oczywiście brutalny, a litość zależy od jego nastroju. Czytelnicy szukający prawdziwych wrażeń znajdą je tutaj w nadmiarze.
Coś niesamowitego wyczyniają ilustratorzy Sabbatini i Cappuccio. Rysunki oszałamiają szczegółowością w przedstawianiu postaci, celowym przerysowywaniu ich charakterystycznych scen czy układaniu strojów tak, aby podkreślały symboliczność. Przede wszystkim jest to dobrze zaplanowana gra kolorów, co najlepiej widać po samym Moon Knighcie, który już przy pierwszym pojawieniu się potrafi zrobić wrażenie za sprawą ujęcia i umiejętnego łączenia bieli z cieniami.
Dziękuję Egmont za komiks. Wydawnictwo nie miało wpływu na opinię i tekst.


