Sierżant Rock i armia trupów (Opinia)

Sierżant Rock i armia trupów”? Wojna, zombie i Bruce Campbell w natarciu czyli klimatyczna jazda bez trzymanki!

Sierżant Rock i armia trupów” to jeden z nowszych tytułów z linii horrorów DC, a za scenariusz odpowiada nie kto inny jak Bruce Campbell – tak, ten Campbell od „Martwego Zła”. Już sam tytuł sugeruje, czego można się spodziewać: oddział Easy Company pod dowództwem sierżanta Rocka staje do walki z armią nazistowskich zombie, za którą stoi nie kto inny, jak sam Hitler. Jeśli podejdziecie do tego komiksu z odpowiednim nastawieniem, oczekując soczystej rozwałki z czarnym humorem, to dostaniecie dokładnie to, czego szukacie.

Fabuła jest prosta, nie udaje niczego więcej, niż jest. Osadzona w realiach II wojny światowej historia skupia się na jednej misji – zniszczyć nieumarłych i przetrwać. Od samego początku akcja jest intensywna, pełna wybuchów, okopowych starć i brutalnych wymian ognia. Nie ma tu miejsca na refleksję, złożone wątki czy rozbudowane napięcie – przeciwnicy są wyraźnie słabsi od bohaterów i służą raczej jako pretekst do efektownego ich eksterminowania. Mimo to nie odczułem znużenia. Wręcz przeciwnie, komiks dostarczył mi mnóstwa frajdy dzięki różnorodnym scenom walki, przemykaniu za linią wroga i drobnym, taktycznym smaczkom, które oddają ducha klasycznych filmów wojennych.

Warstwa graficzna to zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów tej pozycji. Eduardo Risso operuje prostą, ale sugestywną kreską. Jego rysunki idealnie oddają posępny klimat zniszczonej Europy – kadry są często oszczędne w tle, co potęguje uczucie pustki i niepokoju, szczególnie w nocnych sekwencjach. Hordy zombie przemykające przez ciemność robią ogromne wrażenie, przypominając niemal filmowe kadry grozy. Kolorystyka podkreśla ten nastrój: stonowane barwy, przygaszone światło, błyski ognia i krew tworzą atmosferę ciężką, ale nieprzerysowaną. Mimo obecności nieumarłych i technologii wykraczającej poza realia historyczne, Campbell trzyma się w miarę logicznego uzasadnienia fabularnego. Nie popada w groteskę, tylko umiejętnie balansuje między realizmem a pulpową fantastyką.

Nie zabrakło tu również czarnego humoru i przerysowanej brutalności, czyli znaków rozpoznawczych Campbella. Flaki latają na prawo i lewo, dialogi obfitują w cięte riposty, a niektóre sceny są po prostu absurdalne np. pijane zombie, śmiejące się z rozstrzelania swojego generała. Tempo historii nie zwalnia ani na moment, każdy zeszyt dostarcza konkretnych emocji, a finał wieńczy sześcioodcinkową opowieść bez zbędnych przestojów.

Nie jest to jednak komiks dla każdego. Jeśli oczekujecie głębszej charakterystyki postaci, skomplikowanej intrygi czy tematów do rozważań, możecie się rozczarować. Campbell nie poświęca wiele uwagi żołnierzom m.in. nie poznajemy ich historii, motywacji, a przez jednolite mundury często trudno ich odróżnić. Nie ma tu dramatów wojennych, cierpiących cywilów, czy realnego poczucia traumy – to rozrywka w najczystszej, komiksowej formie. Dla mnie nie stanowiło to problemu, bo od początku wiedziałem, czego oczekuję. To tytuł dla tych, którzy lubią akcję z przymrużeniem oka i nie szukają drugiego dna.

Polskie wydanie przygotowane przez Egmont trzyma przyzwoity poziom. Twarda oprawa z błyszczącymi elementami wygląda efektownie, a papier kredowy dobrze oddaje nastrojową kolorystykę rysunków Risso. Materiały dodatkowe są jednak skromne – ograniczają się do galerii alternatywnych okładek. To miły dodatek, choć pozostawia niedosyt, szczególnie w przypadku tak rozpoznawalnego nazwiska scenarzysty.

Dziękuję wydawnictwu Egmont za komiks. Wydawnictwo nie miało wpływu na opinię i tekst.