Green Lantern Corps. Edge of Oblivion

Gdy czyta się komiksy, albo interesuje się jakimkolwiek innym medium, w pewnym momencie zaczyna się dobierać historie pod kątem ich twórców. Tak moją uwagę zwróciło „Edge of Oblivion”, prequel do „Hal Jordan and the Green Lantern Corps.”. Wcześniej nie słyszałem o tym tytule, ale nazwiska autorów wydały mi się zachęcające. W końcu to Tom Taylor i Ethan Van Sciver.

Van Scivera nie muszę przedstawiać. Jest rysownikiem związanym głównie z seriami o Green Lanternach; jego prace w moim odczuciu to jedne z najlepszych współczesnych grafik w komiksach. To po prostu pewna marka. Jeśli pełne szczegółów ilustracje Van Scivera wam nie odpowiadają, powinniście sprawdzić inny komiks jego autorstwa. Ten autor nie zawsze ma szczęście do kolorystów i czasem kolorowanie psuje odbiór efektu końcowego.

Tom Taylor z kolei jest ostatnio jednym z moich ulubionych scenarzystów. Świetnie bawiłem się już przy „Injustice”, ale najbardziej cenię sobie obecnie ukazujące się „DCeased” i pisanego dla Marvela „Friendly Neighborhood Spider-Man „. To właśnie takich, chwytających za serce i trzymających w napięciu zeszytów spodziewałem się po „Edge of Oblivion”. Czy to właśnie dostałem?

Ten tom pozostawił mnie ze sporym niedosytem. Widzę tu elementy, za które lubię Taylora, czyli ciekawe rozwiązania fabularne i ukazywanie bardziej „ludzkiej” strony członków Korpusu. Jednocześnie nie robią one silnego wrażenia. Wyglądają raczej tak jakby były tylko nieśmiałymi akcentami, którymi scenarzysta chciał zaznaczyć, że historię opowiada on, a nie pierwszy lepszy wyrobnik. Albo Taylor nie wie jak pisać Green Lanternów, albo nie miał czasu bądź dość swobody, aby się rozkręcić. Szkoda, bo był potencjał.

Green Lanterni znaleźli się w nieciekawym położeniu. Trafili do wszechświata, którego wybuch poprowadził do narodzin naszej rzeczywistości. Muszą odnaleźć sposób na ucieczkę w przyszłość, oraz zobowiązują się chronić ostatnie żywe istoty tego kosmosu przed wewnętrznym złem. Giną członkowie Korpusu, nasi ulubieńcy stają przeciwko sobie, a czeka nas jeszcze duży zwrot akcji w samym środku historii. Niestety brak temu pazura. Liczyłem, że zapowiadana próba lojalności starych przyjaciół przebiegnie o wiele bardziej dramatycznie i ostatecznie zacieśni więzy łączące poszczególnych bohaterów.

Nie zawodzi warstwa graficzna. Nawet jeśli gdzieś w okolicach połowy tomu Van Sciver rysuje już tylko okładki, to nadal jest całkiem dobrze. Adrian Syaf dzielnie naśladuje styl Jima Lee, ale dzięki pracy kolorystów nie patrzę na jego prace jak na rzemieślnicze podróbki. W pewnym momencie, właśnie dzięki kolorom odniosłem wrażenie, że tytuł na moment przypadł Gregowi Capullo.

Finał historii zilustrował Jack Herbert. To raptem jeden zeszyt, ale widać dużą różnicę. Przede wszystkim jego plansze pękają w szwach od postaci. Jeśli akurat nie ma gdzieś wielu Green Lanternów, to kadry wypełniają zielone konstrukty, albo cywile. Nie mogę powiedzieć, że to proste rysunki. Herbert nanosi na strony dużo szczegółów, ale jego styl jest na swój sposób przyjemny dla oka. Twarze postaci są bardzo ładne, pokolorowane jasnymi barwami (HI-FI zna się na rzeczy, bardzo dobrze koloruje też okładki Van Scivera).

Muszę wspomnieć o tym, że tom zawiera także zeszyt „Green Lanterns: Rebirth” #1. Nie potrafię powiedzieć o nim nic konkretnego. Zwyczajnie nie jest to nic wyjątkowo błyskotliwego w warstwie graficznej i scenopisarskiej, mimo kilku plansz narysowanych przez Van Scivera. Ot, średnia reklama średnio udanej serii.

Zdecydowanie „Green Lantern Corps. Edge of Oblivion” nie jest tym, czego się spodziewałem. Raczej prędko zapomnę historię, w której pokładałem spore nadzieje. Nie jest to jednak tom nieudany. Jest na prawdę bardzo ładny, dobrze zilustrowany i genialnie pokolorowany. Czy to wystarczy, aby go polecić? To zależy jak wielkimi fanami Gardnera i spółki jesteście.