Hal Jordan and the Green Lantern Corps vol. 7: Darkstars Rising

Jak być może pamiętacie, ostatni tom „Hal Jordan and the Green Lantern Corps” nie porwał mnie zbytnio. Skupiał się na samej akcji, wycinając wątki związane z relacją miedzy bohaterami. Tym samym seria jak na mój gust skutecznie obniżyła loty. Jednocześnie moje oczekiwania wobec finału były bardzo wysokie. I nie zawiodłem się.

„Darkstars Rising” to właściwie nie jest finał jako taki. To raczej rozpisane na osiem zeszytów podsumowanie tomów piątego i szóstego, a jednocześnie historia luźno powiązana z sojuszem z Yellow Lanternami z tomów 1-4. Tak na prawdę tworzy ona jedną całość z dwoma poprzednimi woluminami i tak powinno się na nie patrzeć. Wszystko dlatego, że ziarno zasiane w historiach o Hammondzie, Controllerach i Zodzie, dorasta i wydaje owoce w tym tomie.

Controllerzy konstruują tysiące zbroi dla ich własnej armii stróżów prawa. Sztuczna inteligencja w strojach buntuje się i ubezwłasnowolnia swoich twórców. Następnie stroje rekrutują radykałów rządnych krwi przestępców. Jednym z nich jest Tomar-Tu, Green Lantern więziony na Mogo za morderstwo. Staje on na czele armii liczebnie przewyższającej korpus, a jego cel to dominacja. Tak rozpoczyna się epicka bitwa Lanternów z Darkstarami i rozpaczliwe poszukiwania sojuszników w całym Wszechświecie.

Robert Venditti na prawdę godnie pożegnał się z tym tytułem. Umieścił on bowiem w tym tomie wszystko za co serię chwaliłem i za co czytelnicy ją polubili. Nie sili się on na rozpisywanie wielopoziomowych intryg. Zamiast tego powraca on do drobnych szczegółów z przeszłości i za ich pomocą stara się odpowiedzieć na pytanie o istotę bohaterstwa i co tak naprawdę tworzy drużynę? Akompaniują temu drobniejsze i większe momenty, w których bohaterowie są sobą i robią to, za co zdążyliśmy ich polubić. Ratują kosmos. Po ludzku i bez owijania w bawełnę, to świetny tom. Doskonale spełnia swoją rolę domykając wątki z całej serii i eksplorując jej najmocniejsze punkty.

Zapewne, żeby dotrzymać terminów, całość ilustrowana jest przez armię artystów. Standardowo na pokładzie są Ethan Van Sciver i Rafa Sandoval, ale chciałbym wyróżnić wzmianką Fernando Pasarina. Pracował on przy tytule bardziej gościnnie, ale zaryzykuję stwierdzeniem, że są to najlepsze ilustracje w całym woluminie. Pełno na nich szczegółów, kolory i tusz też są dobrze położone. Uczta dla oka.

Teraz mogę powiedzieć coś o tomach 5-7 jako całości, która ominie sporą część czytelników z Polski. Wielka szkoda, ze Egmont uciął serię, choć ze względu na sprzedaż jestem w stanie zrozumieć taki ruch. Mimo wszystko, jeśli możecie sobie na to pozwolić i będzie ku temu okazja, nadróbcie „Hala Jordana” po angielsku. Nie pożałujecie. Może tom 6. nie dostarcza jak pozostałe, ale epickość finału wynagradza to z nawiązką.