Gorzej niż na NFZ, czyli „Batman: Kings of Fear”

Na komiksach ze Strachem na Wróble zjadłam zęby i chociaż historii z jego udziałem dostaliśmy wiele, rzadko kiedy trafia się coś, co potrafi mnie zaskoczyć i wyłamać się z nadużywanej formuły. Rok temu mieliśmy 80 rocznicę powstania postaci, tyle co zakończyło się „Fear State” w serii od Jamesa Tyniona IV, krążą plotki i ploteczki na temat debiutu postaci w uniwersum wokół filmu „The Batman”. Kiedyś się muszę rozpisać na temat moich ulubionych inkarnacji postaci, ale wtedy wyjdzie cegła grubsza niż trylogia LOTRa. Dlatego przy okazji Halloween (które dla mnie trwa cały rok, ale dostosuję się do normalnej części społeczeństwa) chciałabym się pozachwycać jedną z najlepszych historii z udziałem Scarecrowa – wydanym w 2019 roku „Batman: Kings of Fear”.

Zanim przejdę do fabuły, kilka suchych informacji – miniseria składa się z 6 zeszytów, później zebranych w wydanie zbiorcze. Za fabułę odpowiada Scott Peterson, który napisał między innymi scenariusz do „Underworld Unleashed: Abyss – Hell’s Sentinel” i „Batgirl: Silent Running” oraz, co ciekawe, odpowiadał za historię do gry „Batman: Dark Tomorrow” wydanej na Xbox i Nintendo Gamecube. Za stronę artystyczną odpowiada Kelley Jones, jeden z moich ulubionych artystów, znany głównie przez fanów Sandmana i Deadmana. Dla osób skupionych bardziej wokół Mrocznego Rycerza dodam, że Jones ilustrował również oneshot „Batman & Dracula: Red Rain”. Moim zdaniem absolutny klasyk, jeśli chodzi o artystów pracujących dla DC, chociaż często spotkałam się z nieprzychylnymi opiniami na temat jego rysunków, głównie ze względu na momentami przesadną stylizację.

W „Kings of Fear” najbardziej boli mnie to, że ten komiks przeszedł bez większego echa, ale z drugiej strony w 2019 roku wszyscy świętowali 80-lecie istnienia Batmana, przez co kilka pozycji przepadło w tłumie. Wydaje mi się również, że humor produkcji nie jest przesadnie uniwersalny, nie oszukujmy się, nie każdego bawi suchy sarkazm, a tego w tym komiksie pełno.

Przejdę zatem do początku i zarysuję fabułę – po latach kariery jako Zamaskowany Krzyżowiec, Bruce Wayne popada w zwątpienie. Wszak nie jest w stanie ochronić każdego jednego mieszkańca Gotham i od lat toczy walkę z wiatrakami w formie ekipy z Azylu Arkham. Brak widocznego progresu potrafi być bardzo dobijający, a niepewność i zwątpienie to doskonała pożywka dla strachu, co wykorzystuje nasz lokalny specjalista od tegoż – Jonathan Crane, Strach na Wróble.

Podczas najpewniej rutynowej wizyty w Arkham Batman obrywa werbalnie od jednego z lekarzy, a chwilę potem dochodzi do masowej ucieczki pacjentów. Po szybkim opanowaniu sytuacji okazuje się, że kogoś brakuje – Scarecrow postanowił się ewakuować z imprezy, zanim ta się naprawdę rozpoczęła.

Gdy Batman ostatecznie odnajduje uciekiniera, wszystko co znamy z kart komiksu, obraca się do góry nogami. Zamiast typowego manta dostajemy dialog. Cały komiks jest skupiony wokół rozmów między postaciami i tak naprawdę największa akcja jest już za nami, po incydencie w Arkham, po tym zostaje dialog i refleksja zakrapiane toksyną strachu. Scarecrow wciela się w rolę terapeuty i próbuje rozłożyć psychikę bohatera na elementy.

Osobiście uważam, że zbyt często twórcy komiksów skupiają się wokół prostej sztuczki, jaką jest toksyna Stracha na Wróble, a zbyt rzadko dostajemy postać Jonathana jako specjalisty od psychologii. W „Kings of Fear” zachowany jest w miarę stabilny balans – toksyna jest jednym z narzędzi, ale Crane nie potrzebuje jej, by zrobić z ludzkiego umysłu kisiel. Z całym swoim doświadczeniem i wiedzą, Scarecrow próbuje poddać Batmana psychoanalizie i odkryć, co Mroczny Rycerz ukrywa przed światem.

Komiks trafia do mnie ze względu na wspomniany już suchy i sarkastyczny humor. Crane stale rzuca w stronę Batmana przytyki i próbuje mu wmówić, że uszaty protagonista jest równie szalony, co cała śmietanka towarzyska Azylu Arkham. Cała nazbyt ekspresywna gestykulacja postaci, teatralność oraz design jego stroju sprawiają, że ciężko jest brać Stracha na Wróble na poważnie. Momentami chyba on sam zdaje sobie sprawę z absurdu sytuacji i świata przedstawionego i jesteśmy o krok od złamania czwartej ściany. Z perspektywy Mrocznego Rycerza świat, jaki go otacza, jest wręcz oniryczny i bohater nie jest w stanie rozgraniczyć, gdzie kończy się halucynacja, a zaczyna prawdziwe życie. W pewnym momencie doznaje on swego rodzaju katharsis, które zostało uroczo nazwane „batharsis” – Crane rozlicza Batmana z jego błędów, udowadniając, że ciągły cykl przestępczości w Gotham jest napędzany przez obecność bohatera. Gdyby nie Batman, nie byłoby Riddlera czy Poison Ivy, każdy złoczyńca (a raczej prawie każdy, jest jeden wyjątek) jest zmarnowanym potencjałem stworzonym przez Gotham pod skrzydłami Człowieka-Nietoperza. Jedna osoba potrafi obrócić bieg historii i zadecydować o życiu setek innych. Pytanie jednak brzmi – czy Scarecrow ma rację, czy jest to tylko gra psychologiczna, czy Batman faktycznie jest tą jednostką, która podyktowała przyszłość całego miasta?

„Batman: Kings of Fear” to idealna pozycja na jeden wieczór, wszak to tylko 6 zeszytów. Historia jest inna niż typowe komiksy przepełnione akcją. Jest również zupełnie innym spojrzeniem na postać Stracha na Wróble i nie ukrywam, jest to jedna z moich ulubionych pozycji z nim w roli głównej. Może nie jest to nad wyraz specjalna i przełomowa opowieść, ale zapewnia całkiem dobrą rozrywkę wymagającą odrobiny myślenia.

Mam nadzieję, że dane mi będzie w przyszłości wziąć pod lupę kilka innych komiksów z mojej topki i podzielić się swoimi przemyśleniami. Oficjalnie zaczynam odliczanie do kolejnego Halloween.

Korekta tekstu: Marek Kamiński