Legion Superbohaterów. Nadciągająca Ciemność

37 tom kolekcji DC od Hachette? Całkiem fajny komiks, ale nie mogłem się na nim skupić.

Legion Superbohaterów” zbiera pierwsze sześć zeszytów runu Levitza. Szalony wir przygód z lat 80., składający się z kilku dłuższych historii. Raz Legion posyła swoich przedstawicieli, żeby rozwiązali problem z gasnącymi mocami na jednej planecie, innym razem ich pojazdy zostają zniszczone, co nakierowuje ich na grubszy spisek. Nawet nie brakuje historii rodem „Gra o Tron”, kiedy ojciec jednej z bohaterek umiera i zaczyna się walka o władzę.

Komiks charakteryzuje się tym, co było najlepsze dla Brązowej Ery Komiksu: wielowątkowość, długie i rozwojowe przygody, mnóstwo ciekawych postaci, poruszanie relacji między bohaterami, kreatywne (momentami szalone) wykorzystywanie mocy, niedorzeczni przeciwnicy (gość od pożerania wszystkiego!), zróżnicowany rodzaj przygód, ładne i dopracowane ilustracje z prostym zapełnianiem tła. Lubię tę formułę i zawsze znajdę w niej coś dla siebie. Ale co tu mi nie zagrało?

Mój brak przywiązania do postaci. Nigdy nie byłem fanem Legionu Superbohaterów, nie znam większości bohaterów występujących tu. Raptem znam jędną, a dwie kojarzę. Postacie są mi obce, komiks nie przybliża ich sylwetek. Nie mogłem się do nich ustosunkować czy zrozumieć relacji (od przyjaźni po złamane serca). Wpłynęło to na moje zainteresowanie komiksem. Czytałem go dwa razy, ponieważ za pierwszym uciekałem myślami, kompletnie nie byłem nim zainteresowany. Komiks nie ma przyjaznego progu wejścia dla mnie, ale nie jest to wina scenarzysty – pamiętajmy, że jest to kontynuacja długiej serii, nie jej początek.

Jedyne, do czego przyczepię się, to momentami toporne dialogi. „Oczywistości” były popularne dla tamtych lat i są to elementy, które źle się dla mnie starzeją. Czasami nie trzeba zwracać uwagę na ilustracje, bo postacie dokładnie opowiedzą co w danym momencie robią.