„The Flash #20″ (Opinia, opis)

„The Flash” Spurriera obrało dziwny kierunek. Niedługo polscy czytelnicy dostaną możliwość zapoznania się z otwierającymi zeszytami runu Spuriera, który najłatwiej opisać jako ambitny, psychodeliczny horror z naukowym twistem i ciężarem narracyjnym, który wymaga dużego skupienia podczas czytania, żeby wszystko dobrze zrozumieć, ale ma to dobre strony. Spurrier odważnie próbuje czegoś nowego od startu inicjatywy „DC All-In” – bardziej optymistyczny w wydźwięku, choć bardziej szalony fabularnie. Punkt kulminacyjny nowego kierunku nadszedł wraz z zeszytem #20 i początkiem historii „Bad Moon Rising”. I teraz można zapiąć pasy, bo jazda jest szalona

Opis komiksu

Na Księżycu trwa wojna. Z jednej strony – armia Ligi Sprawiedliwości, dowodzona przez Judith Garrick, córkę Jaya Garricka, wykorzystującej niezliczone zastępy klonów Wally’ego Westa. Po drugiej stronie siły będące tworem mocy prędkości, gdzieś w tle majaczy Eclipso, zaś jego prawa ręka to… Captain Cold w mech-kombinezonie, którego projekt chyba sam siebie nie rozumie. Dołączony kadr z „The Flash #20” oddaje, co się dzieje na polu bitwy.

Opinia komiksu

Nowa moc Wally’ego to temat przewodni i zarazem główny problem fabularny. West staje się dosłownie fabryką klonów, taką maszynką do produkcji. Widzimy go pośrodku maszyny, gdzie produkuje kolejne wersje „siebie”. Czy to czyste kopie? Odbicia z innych linii czasowych? Przyszłe „ja”? Nikt nie wie, nawet Wally, który kontynuuje proces z zaskakującą obojętnością. Trudno znaleźć w tym sensowny punkt zaczepienia, Spurrier nie dostarcza klarownych wyjaśnień, a cała koncepcja wydaje się przesadzona, chaotyczna w wirze akcji niczym szalony fanfick, i oderwana od charakteru tej postaci. Czemu? Wally West, który bez refleksji korzysta z tak niebezpiecznej mocy, nie patrzy na potencjalne zagrożenia tylko leci z tematem – duży brak odpowiedzialności, kiedy Wally’ego zapamiętuję jako gościa z głową na karku i ostrożniej korzystający z mocy prędkości.

Szalony pomysł klonów zyskał nieco głębi w drugiej połowie „The Flash #20”. Część z nich nie jest tylko mięsem armatnim – mają własne cechy, myśli, wątpliwości. Jeden z klonów zaczyna kwestionować cel swojego istnienia, pojawia się zalążek kryzysu tożsamości, który, jeśli dobrze poprowadzony, może mieć interesujące konsekwencje w szerszym kontekście uniwersum DC. To jedyny moment, w którym Spurrier dotyka głębszej warstwy psychologicznej, i jeśli pójdzie tym tropem dalej, całość może jeszcze zyskać na wartości niż ograniczać pomysł do „wtf?! o co tu kaman”.

Spurrier ewidentnie eksperymentuje i szuka nowej formy dla „Flasha” za co mu chwała, bo nie podchodzi klasycznie do tematu, Ambicja kierunku jest tu niezaprzeczalna, ale brak narracyjnej dyscypliny, zasuwanie z akcją i oderwanie od fundamentów postaci Wally’ego sprawiają, że seria może łatwo stracić tych, którzy liczyli na emocjonalny ciąg dalszy po wcześniejszych tomach. Jeśli jednak autor zdecyduje się rozwinąć wątki tożsamościowe i ustabilizować ton, może z tej szalonej jazdy bez trzymanki powstać coś naprawdę oryginalnego. Czas pokaże, ale początek „DC All-In” jest alarmujący.