Batman Epidemia
Nigdy dość Batmana z lat 90siątych. Okresu, kiedy podejmowano odważne tematy, nie bano się eksperymentować i konsekwentnie utrzymano następstwa. Czy dobrą passę podtrzymuje „Batman Epidemia”? Tak i nie.
„Batman. Epidemia” jest kontynuacją dziejów Batmana z lat 90siątych. Wydarzenia dzieją się jakiś czas (nie bezpośrednio) po 5 tomowej sadze „Knightfall”, co jest ważne w statusach bohaterów. Najlepiej tłumaczy to dobrze przygotowany wstęp. Zagrożenie będzie nam, czytelnikom, dobrze znane. Batman i spółka walczą z niewidzialnym przeciwnikiem, zabójczym wirusem, który ścieli trupami przedmieścia Gotham.
Podobało mi się stopniowo rosnące poczucie zagrożenia. Historia zaczyna się spokojnie, niewinnie. Etapowo zostaje wprowadzony niewidzialny wróg i początek zarazy jest niepozorny. Proste kichnięcia prowadzą do porażających obrazów, kiedy poskręcane, poniszczone ciała ścielą ulice Gotham. Obraz grozy podkręcono obawami ludzi, izolowaniem się aż doszliśmy do buntów, które ogarniać musieli superbohaterowie. Ich dobrze wpasowano w nakreśloną rzeczywistość. Obrońcy Gotham byli bezsilni, wrażliwi na zarazę. Bez nadziei pracowali nad lekiem, w międzyczasie uspokajali tłumy. Czułem powagę sytuacji, kiedy choroba sięgała również ich. Podniosło to niepewność wobec finału historii oraz zmobilizowało bohaterów do podejmowania skrajnych decyzji – tyczy się to również tymczasowych, zaskakujących relacji wśród, których moją ulubioną był duet Robin-Catwoman za niezręczną, ale jakże efektywną chemię (i całkiem niezły humor).
„Epidemia” jest kolejnym crossoverem w świecie DC. Oznacza to masę zeszytów z różnych serii przekładając się na obecność wielu bohaterów. Nie przeszkadzało mi to, ponieważ postacie miały swój wpływ na historię. Obecność każdego z nich jest sensownie wytłumaczona, posuwając poszczególne wątki do przodu, a relacje między nimi są pisane z głową. Jako przykład posłużę się Azraelem, który dostarczał Batmanowi cennych informacji, efektywnie wspomagał Catwoman i Robina, a jego obecność jest w pewien sposób powiązana ze źródłem epidemii.
Nie podobała mi się spłycona końcówka głównej historii. Do końca trzymano poczucie beznadziejności. Nawet część postaci podkreślała, że pewne metody nie przyniosą oczekiwanego efektu. Skończyło się na słowach, ponieważ pewne rozwiązania nabrały zbyt szybkiego tempa, żebym mógł w nie uwierzyć. Negatywnie odbiło się to na wątkach, kiedy ważyły się losy ulubionych postaci. W moment opadła kurtyna i wszystko poszło w stronę naciąganego happy endu. Nie tak sobie wyobrażałem finał.
Zastrzeżenia mam do mniejszych historii dziejących się po Epidemii. Nastroje w Gotham nie zgasły, a część bohaterów uznała, że sensowniej jest działać poza granicami miasta. Nie dość, że historie klimatycznie odchodziły od wcześniejszej przyziemności, to dość nieodpowiedzialnie świadczyło o bohaterach, kiedy zostawiali miasto samo sobie. Było to bardzo niewpisane w charakter i wartości postaci.
Nie mogłem wkręcić się w rysunki. Style artystów bardzo różnią się od siebie, czego nie jestem zwolennikiem. Preferuję spójność wizualną, co tutaj nie miało miejsca. Część zeszytów stworzył Kelley Jones, za którego pracami nie przepadam. Powodem jest nienaturalna, czasami karykaturalna kreska np. uszy Batmana wyginały się niczym anteny radiowe.
Dawno nie byłem tak podzielony po przeczytaniu komiksu. Z jednej strony dobrze bawiłem się przy „Batman Epidemia”. Jest to kolejny dobry komiks o Batmanie z lat 90siątych, którego główna historia starzeje się jak wino (i przypadkowo podjęty temat jest dla nas współczesny). Z drugiej strony byłem rozczarowany końcówką, która pogrzebała potencjał. Wpłynęło to na moje wrażenia, niestety.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za przekazanie komiksu do recenzji. Wydawnictwo nie miało wpływu na moją opinię i recenzję.


