Man of Steel (opinia po kilku latach)

Wróciłem do DCEU ze względu na zbliżającą się rozmowę. Postanowiłem przygotować się wracając (po raz 3?) do filmów. Nie tyle, żeby je sobie przypomnieć, co sprawdzić jak mój odbiór będzie wyglądał po kilku kolejnych latach. Niewiele zmieniło się z „Man of Steel”, które ostatni raz oglądałem 3 lata temu. Nadal uważam, że jest to ok film i właściwie tyle, ciężko mi go wyżej ocenić.

Co podobało mi się w filmie? Warstwa audiowizualna (ładnie wygląda film i jeszcze lepiej brzmi), obsada (wiele utalentowanych nazwisk, które dobrze przypisano do postaci, właściwie nie mam na co narzekać), satysfakcjonujące sceny walki (mało kreatywne bójki, ale za to z rozmachem i efektem „wow”, czuć skalę mocy nawet po scenach jak ratowanie statku czy szkolonego autobusu przez Clarka), mroczniejszy klimat, który wprowadza świeżość w kolejnym interpretowaniu Supermana i ma sens w ramach wykreowanego świata, co jest dla mnie najważniejsze (cała historia tłumaczy, dlaczego Superman ma się tak zachowywać, a świat go postrzegać).

Co nie podobało mi się w filmie? Trochę się rozpiszę, żeby lepiej wyjaśnić moje zastrzeżenia. Nierówne tempo akcji zaburzane niechronologicznym opowiadaniem historii czyt. losowo wrzucane retrospekcje. Lubię wczuć się w historię, poczuć rozwój postaci, a to odebrano mi, ponieważ raz widziałem dorosłego Clarka, potem młodego, znowu dorosłego, nastoletniego, wracamy do dorosłego, dla odmiany młodego itd. Retrospekcje były na tyle losowo wrzucane, że nie zawsze dopowiadały daną scenę, a niektórym odbierały znaczenie np. w jednej retrospekcji widzimy wyniosłą śmierć Jonathana, ale co z tego skoro postać wraca w późniejszej retrospekcji? Nierówne tempo akcji przełożyło się na moje zainteresowanie filmem. Trochę wynudzam się na nim.

Nadal nie kupuję miłosnej relacji Lois i Clarka. Kiedy zaiskrzyło między nimi, że w finale dostaliśmy wyniosłą scenę pocałunku? Przez cały film widzimy, że Lois z podziwem i ekscytacją patrzy na Clarka jako „Boga”, natomiast Clark bez emocji traktuje dziennikarkę, po prostu darzy ją zaufaniem. Aż tu nagle bęc, miłosny wątek. Nie kupuję tego.

Choć mamy świetne castingi to brakuje przestrzeni, żeby każdy z nich mógł wykazać się i wycisnąć z roli wszystko. O ile jest to uzasadnione u postaci typu Perry White, to strasznie boli niewykorzystany potencjał u Zoda granego przez Shannona – niby chłop ma sporo czasu, żeby się pokazać, ale jego rola jest ograniczona do typowego żołnierzyka z konkretnym celem za wszelką ceną zamiast podbudować osobowość pokazując jego korzenie.

Scenariusz ma kilka dziur, niedopowiedzeń np. jakim cudem Clark potrafi pilotować obcy statek z początku filmu? Większość z nich jest do przełknięcia i zapomnienia. Z wyjątkiem sceny zamordowania Zoda. Nie mam kłopotu z decyzją podjętą przez Clarka, tylko z brakiem konsekwentnego przedstawienia sceny. Zwróćcie uwagę, że brakuje kilku cm do pocięcia ludzi laserem Zoda, a kiedy Clark skręca mu kark to mamy ruch, który laserem powinien polecieć po ścianach i ludziach – to nie tak, że nagle oczy się zamykają z chwilą skręcenia karku/śmierci.

Bardzo podoba mi się muzyka Zimmera, ale czy Snyder nie przesadził z ilością wyniosłego stylu? Jakby chciał, żeby każdy moment w filmie był „oh, ah, niesamowity, wspaniały”, ale niektórym scenom przydałoby się zluzowanie, ponieważ pasowałaby im zwyczajność dla lepszego odbioru. Bombardowanie wyniosłością nieco było męczące w dłuższej perspektywie.