WKKDC #70 – JSA: Złoty wiek

Jako zwolenników komiksu już po rewolucji Moore’a i Millera z dystansem podchodzę do dzieł ze Złotej Ery. Prawdę mówiąc, traktuję je bardziej jako dzieła historyczne, silnie oddziałujące na późniejsze tytuły, lecz mocno niepoczytne. Warto jednak sięgnąć po to dziedzictwo, zwłaszcza, że od strony DC Comics mamy tak wspaniałą drużynę jak Justice Society of America. I mimo całej mojej miłości do Marvela, to DC jest nieco bardziej klasycznym światem, zbudowanym na liczących sobie dekady historiach. James Robinson dokonuje jednak czegoś więcej. Demitologizuje herosów, lecz w sposób inni i bardziej indywidualny niż Moore i Miller. Robinson dokonuje tego u samych podstaw istnienia herosów. W czasach, w których stanowili oni pewną ostoję prawdy, sprawiedliwości i rzecz jasna amerykańskiego stylu życia.

W siedemdziesiątym tomie Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics mamy okazję przenieść się do świata herosów tuż po II Wojnie Światowej. Lata powojenne w USA były okresem rozkwitu, choć niepozbawionym mrocznych rozdziałów. Wzrastające napięcie Zimnej Wojny, paranoja makkartyzmu i szok reszty świata, jakim było zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Wszystkie te problemy pojawiają się w powyższym komiksie. Kluczowym punktem są jednak superludzie. Powszechnie kojarzeni z ostateczną ochroną społeczeństwa przed wszelakim zagrożeniem. Z nimi samymi włącznie.

Zauważyliście, że herosie są wręcz wymarzonym nośnikiem propagandy? Co prawda szczęśliwie w czasach II Wojny Światowej nikt z Państw Osi czy ZSRR nie wpadł na pomysł narodowego superbohatera, ale już Superman czy Kapitan Ameryka odsłużyli swoje w walce z Hitlerem. W „Złotym Wieku” Amerykanie kontynuują angażowanie superludzi w wielką politykę. Nie można jednak powiedzieć, iż to jednostki w pełni zaangażowane w walkę, jak wyżej wspomniani panowie. Tutejsza wersja Robotmana znacznie różni się od oryginału z Doom Patrolu, a całokształt postaci Daniela Dunbara zasługuje na osobne omówienie. Jak niemal każdy przypadek. Od Starmana zaczynając, a skończywszy na Alanie Scott”cie.

Kreska w „Złotym Wieku” oddaje pewną stylistykę epoki. Paul Smith spycha nieco na bok barwne superbohaterskie stroje, podkreślając tym samym „zwyczajne” stroje. Zabieg ten świetnie oddaje klimat komiksu. Nie ma w nim bowiem miejsca na typowo heroiczne gesty. Nie w czasie, gdy echa wojny ledwo ucichły, a kolejna może okazać się tą ostateczną. Jeśli już jednak widzimy rajtuzy i peleryny to w wydaniu silnie staroszkolnym. Ciekawy jest również sposób, w jaki Smith kadruje swe prace. Zapewne widzieliście przynajmniej kilka filmów z lat czterdziestych i wcześniejszych. Ich specyfikę, często podpartą mrocznym noir można spotkać i tu. Jest to odczuwalne do tego stopnia, iż muzyka epoki jest idealnym akompaniamentem do lektury.

Wymieniłem nieco wyżej postać Alana Moore’a i nie bez powodu. „Złoty wiek” bowiem budzi moje silne skojarzenia ze „Strażnikami”. Oba światy mogłyby być bez przeszkód połączone, z jedynie drobnymi zmianami fabularnymi. Opowieści Robinsona i Moore’a mówią o zimnowojennych na różnym etapie. Robinson przedstawia ich początek, zaś autor „Miraclemana” niemal samą końcówkę. „Złoty wiek” to nie tylko dziecię tak zwanej Mrocznej Ery. To bardziej realistyczne spojrzenie na początki superbohaterskiej legendy, a przy tym wspaniała opowieść o ludziach, którym dane było stać się kimś więcej. Niekiedy ku ich nieszczęściu. Wielka Kolekcja Komiksów DC nadal potrafi zaskoczyć.