Super Sons Vol.1: When I Grow Up…

Drugi tom „Supermana” z „Odrodzenia DC” przedstawił nam historię spotkania Jona Kenta i Damiana Wayne’a nazwanych w niej „Super Sons”. Miało to nawiązywać do komiksów z lat 70. prezentujących przygody Clarka Kenta Juniora i Bruce’a Wayne’a Juniora, które znali tylko najbardziej zatwardziali fani Batmana i Supermana. Mimo to, okazało się, że pomysł ten jest tak interesujący, że DC postanowiło dać duetowi osobną serię. Na fakt ten wpłynęło wiele czynników, między innymi popularność najnowszego Robina i niezaprzeczalny talent scenarzysty Petera J. Tomasi’ego do pisania ciepłych i wiarygodnych relacji między bohaterami swoich opowieści.

„Super Sons” jest dosłownie wszystkim tym, za co czytelnicy pokochali „Supermana” jak i poprzednie serie pisane przez Tomasi’ego: „Batman and Robin” i „Green Lantern Corps.”. Jest tu dużo dobrego humoru, ciepła, ale nie brak też poważniejszych i mroczniejszych wątków. Znajomości Superboy’a i Robina nadano określony ton: mają być „frenemies”; mają kochać się nienawidzić i tego historia konsekwentnie się trzyma. Jest to relacja wiarygodna i bardzo dynamiczna, chłopcy kłócą się, są od siebie diametralnie różni, ale potrafią znaleźć wspólny język i współpracować, gdy wymaga tego sytuacja. Także ich stosunki z rodzicami i otoczeniem przedstawiono w dobry sposób. Jon to grzeczny chłopiec, który chce nieść pomoc innym, ma dość charakteru by mówić co mu się nie podoba i reagować w nieco buntowniczy sposób, ale nadal boi się angażować w walkę z poważniejszymi zagrożeniami. Damian z kolei jest bardzo inteligentny, ale jednocześnie wyniosły i arogancki; trzeba mu przypominać, że ma tylko trzynaście lat, a Alfred nie jest rzeczą. Można przewidzieć, że w kolejnych tomach chłopcy będą uczyć się od siebie pewności siebie, ale i pokory, co jest bardzo dobrym i naturalnym kierunkiem dla tego komiksu. Pierwszy tom „Super Sons” jest zapowiedzią historii o rozwoju osobowości i przyjaźni dwóch dorastających chłopców, którzy kiedyś będą musieli przejąć role i dziedzictwo swoich sławnych ojców.

Dobrze zbudowane osobowości i relacje to praktycznie znak rozpoznawczy Petera Tomasi’ego. Omówmy teraz fabułę, którą scenarzysta chciał nam opowiedzieć. Zdaję sobie sprawę z tego, że przy tworzeniu przygodowych historii o dzieciach i dla dzieci (bo nie oszukujmy się, „Super Sons” powstali z myślą o młodszym czytelniku) łatwo wpaść w swego rodzaju pułapkę. Albo zagrożenie jest przedstawiane jako łatwe do pokonania, albo osoby dorosłe kreowane są na skończonych idiotów. Najlepszym tego przykładem jest „Kevin sam w domu”, gdzie włamywacze, którzy w „prawdziwym życiu” byliny niebezpieczni nawet dla dorosłego, ulegają małemu chłopcu i zastawionym przez niego potrzaskom. „When I Grow Up…” ma podobny problem. Stawka jest stosunkowo wysoka jak dla dwójki dzieciaków: Damian wyciąga nocą Jona do Metropolis w celu rozpoczęcia śledztwa w sprawie serii włamań do laboratoriów LexCorp. W czasie badania śladów natykają się oni na Lexa Luthora, a przestępca okazuje się być chłopiec, który nadal posiada moce po zakażeniu wirusem Amazo. Kid Amazo to co prawda niebezpieczny i niepokojący przeciwnik, ale nie da się nie odnieść wrażenia, że mógłby to być ktoś starszy. Wtedy wątek z włamaniami do LexCorp brzmiałby wiarygodniej. Co do przewijającego się tu i ówdzie Luthora ciężko mi powiedzieć, czy faktycznie ubyło mu punktów IQ. Trudno to ocenić przez motyw wyłamujący się z wizerunku tej postaci (czyli działanie jako impostor Supermana). Z drugiej strony, chłopcy nie starają się go oszukać w mało przekonujący sposób. Wręcz przeciwnie, Robin i Superboy mają świadomość, że Lex to jeden z największych geniuszy. Nadal widać jednak, że to nie fabułą, a dialogami stoi ten tom. I nie mam z tym problemu. Peter Tomasi to jeden z moich ulubionych scenarzystów DC i doskonale wiem na jakie elementy kładzie nacisk w swoich pracach. Relacje między postaciami wychodzą mu wiarygodniej, niż u niektórych jego kolegów po fachu.

Przy „When I Grow Up…” nie pracuje etatowy rysownik Tomasiego, Patrick Gleason. Zamiast niego przez większość tomu rysuje Jorge Jimenez, i doskonale wiem dlaczego. Jego kreska bardzo przypomina to, co można oglądać w zeszytach z ilustracjami Gleasona. Plansze są kolorowe, przyjemne dla oka, bohaterowie są rysowani w dość podobny sposób. Bardzo to pasuje do wydźwięku historii i tonu, w jakim pisze Tomasi. Dzięki takiemu doborowi artysty, nie brak mi Gleasona. Wręcz przeciwnie. Kreskówkowe, nieco mangowe projekty postaci z kolorami o dużej głębi wyglądają chyba nawet lepiej, niż momentami statyczne prace stałego współpracownika Petera Tomasiego. Pochwalę tu także Dustina Nguyena, autora okładek alternatywnych dostępnych na końcu tomu. Są bardzo ładne. Mają nieco „japoński” rys, którego na prawdę nie lubię, ale jednocześnie kolory nałożone są na nie jak rozwodniona farba na papier, z białymi częściami imitującymi połysk strojów i włosów. Efekt finalny jest na prawdę dobry.

Reasumując, czy „Super Sons” Vol 1. to godny polecenia komiks? Jak najbardziej, według mnie to bardzo mocny i zachęcający początek nowej serii. Chyba każdy lubi dobrze poprowadzonych bohaterów i błyskotliwe dialogi. To właśnie dają „Super Sons”, nawet jeśli ich fabuła może wydać się nieco infantylna i pretekstowa. Chodzi tu głównie o bohaterów. Zwłaszcza, że można ich polubić i poczuć tą samą radość z czytania, co przy doskonałym „Supermanie” z „Odrodzenia”.

Dziękujemy Multiversum za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Komiks do nabycia w internetowym sklepie Multiversum.