The Batman (2022) – Opinia filmu
Najnowsze dzieło Matta Reevesa nie jest skierowane do każdego. Nie odnajdą się tu widzowie poszukujący: Batmana wpierdalacza każdemu i wszystkim, zajebistością przyćmiewającego członków Ligi Sprawiedliwości, czy produkcji adoptującej historię Nietoperza zgodnie z materiałem źródłowym (czyt. konkretne komiksy). Autorska wizja Matta Reevesa przedstawia świat Batmana od strony realizmu, dostosowując mroczne życia miliardera pod standardy XXI wieku.
Reżyser wywiązał się ze swoich słów w 100%. Stworzył konsekwentną opowieść kryminalną w klimatach noir. Przeważa detektywistyczna część Nietoperza, stanowiąca korzeń postaci, nad akcją. Nie bójcie się. Akcji jest tu trochę, ale nie tyle do czego przyzwyczaiły nas typowe filmy ze świata superbohaterów. Reżyserowi udało się zachować balans, aby syta była widownia poszukująca detektywistycznego Batmana z działającym w polu za pomocą gadżetów i pięści. Obydwie strony modelu są satysfakcjonujące. Sceny akcji są nie tylko efekciarskie, ale i brutalne.
Film od samego początku ma posępny i mroczny ton. Utrzymuje się taki do końca. Właściwy klimat do przedstawienia zdewastowanego miasta Gotham ze skorumpowaną władzą na czele, wymagającego brutalnego podejścia przy wprowadzeniu jakichkolwiek zmian. Nie ma tu miejsca na żarciki, nawet sytuacyjne. Kilka sytuacji może rozbawić, niekoniecznie wykwintnością żartów, a okolicznościami – takich scen jest raptem parę, starczy palców jednej ręki do zliczenia.
Świat Batmana w interpretacji Matta Reevesa jest bardzo realistyczny w większości aspektów. Nietoperz daje ponieść się emocjom, popełnia błędy, dokopuje złoczyńcom w klasyczny sposób zamiast fikołkami i koziołkami, arsenał w jego pasie nie jest przekoloryzowany. Jasne, jest kilka motywów czy akcji celowo przerysowanych, przy których tylko naiwny widz da się nabrać. Nie jest to błąd w żadnym razie – naciągane sceny są typowe dla filmów akcji, co dopiero kina superbohaterskiego. Realizm Batmanowego lore jest lepiej ujęty niż spodziewałem się. Ostatni raz taki realizm widziałem w komiksie „Batman: Ziemia Jeden”.
Pattinson przekonał mnie w roli Batmana. Bohater działający w polu za pomocą detektywistycznych umiejętności, przeważający nad przeciwnikami psychologicznie. Jest to dobrze ukazane zabawą świateł i cieni czy kontrastujących scen, kiedy Nietoperz jak gdyby nic przechodzi przez tłum policjantów lub cywilów. Po latach znalazłem interpretację Batmana, w którą mogę uwierzyć, w jakimś stopniu utożsamić się. Na autentyczność postaci rzutuje nie tylko sposób w jaki działa, ale i za pomocą czego działa – nie stroni od współpracy z innymi, paleta jego gadżetów przypomina domowe samobórki, styl walki jest arcy uliczny (i brutalny, to jak!).
Główny bohater trafił do mnie jako Batman, nie jako Bruce Wayne. Miliarder od strony prywatnej pojawia się rzadko, z naciskiem na aspekt publicznych występów. Jak już się pojawia, to jako przepełniony mrokiem, nienawiścią gość, unikający kontaktu z ludźmi. Przekonuje mnie taka interpretacja Wayne’a. Komiksy przyzwyczaiły nas, że lepiej poradził sobie z traumą po stracie rodziców, ale czy tak musi być zawsze? Interpretacja lepiej pasuje do rzeczywistości spojonej mrokiem, powagą, brutalnością. Co nie trafiło do mnie w koncepcji panicza? Brak retrospekcji z jego przeszłości tłumaczących to i owo. Nie zrozumcie mnie źle – Nie odnoszę się do genezy. Nie chciałem jej, nie było jej tu, i uważam to za właściwe. Brakowało mi naświetlenie jego przeszłości, która tłumaczyłaby, nawet delikatnie, dlaczego Wayne zachowuje się tak, kiedy i jak wyćwiczył swoje zmysły czy praktyki w sztukach walki (no i posiadanie gadżetów). To i owo możemy dopowiedzieć sobie znając komiksy czy problemami jego rodziców. Nie wszystko, ponieważ ta interpretacja Batmana różni się od komiksowej. Dostrzeżecie to po relacji Nietoperz-Alfred.
Obsada podołała swoim rolą. Jeffrey Wright jako Gordon jest obłędny, jego współpraca z Batmanem jest żywcem przepisana z komiksu. Zeo Kravitz zagrała ostrą, niezależną Catwoman naturalnie oddając chemię pomiędzy nią i Batmanem (specyficzna relacja z rozwijającym się romansikiem na wzór Batmana Toma Kinga). Jeden zarzut do filmowej Catwoman – brak charakterystycznego luzu. Colin Farrel nie gra Pingwina. On jest Pingwinem nie tylko od strony wizualnej. A skoro o wyglądzie mowa, czapki z głów dla charakteryzatorów. Andy Serkis wczuł się w Alfreda, grając troszczącego się ojca z łbem na karku, będącym wsparciem (nie tylko mentalnym) dla najgorszego biznesmana na świecie. Szkoda, że dostał tak mało czasu ekranowego. O ile się nie mylę, wystąpił w 4 scenach, spośród których wskażę 2, gdzie wkurzył mnie stosunek Wayne’a do niego.
Mam pewien problem z Riddlerem. Obawiałem się odbioru jego postaci po materiałach promocyjnych wskazujących, że będzie to zupełnie Riddler, niż media przyzwyczaiły nas przez lata. Tak też było. Określiłbym go jako „Piła w świecie Batmana”. Mieszanka inteligenta z brutalnością, problemy natury psychologicznej zaostrzone sadyzmem. Tak przedstawiony Riddler pasuje do stworzonego świata. Paul Dano niesamowicie wczuł się w rolę, zaczynając kunszt gry psychola po odsłonięciu twarzy – uwierzyłbym każdemu, kto powiedziałby mi, że oglądam prawdziwego psychola zamiast aktora. Choć Riddler został zajebiście zagrany, gdzieś tam w głowie kuje, że jest on daleki od klasycznej wersji. Posiłek był dobry, ale nie do końca strawił się w żołądku.
Muzyka i obraz uzupełniają się. Jest wiele motywów muzycznych dodających epickości akcji, grając na emocjach widza, budujących napięcie do stopnia dreszczy na ciele. Odczułem to sceną wprowadzającą batmobile – moja ulubiona scena, gdzie ciarki objęły mnie od stóp do głowy, a w mózgu kotłowała się myśl „o cholera, jak puści sprzęgło to pierdolnie niesamowicie”. Muzyka wprawiała mnie w uczucie niepokoju, zakłopotania, przy scenach z Riddlerem. Z reguły nie zwracam uwagi na rolę muzyki w filmach. Jest to sobie jest, fajnie, jak jest ciekawszy kawałek to zapamiętam go. „The Batman” nie dało się przejść obojętnie koło muzyki. Każdy utwór muzyczny spełniał swoje zadanie, zachęcając widza do ponownego odsłuchania (czy też seansu).
Ze strachem podchodziłem do długości filmu. Wieczorami jestem ledwo żywy, z trudem wytrzymując przy serialach 40-50 minutowych. Byłem pewny, że przysnę w trakcie 3-godzinnego filmu lub akcja będzie celowo wydłużana. Na szczęście tak nie było. Matt Reeves dobrze wykorzystał czas ekranowy opowiadając spójną historię od A do Z, nie wymagająca dopowiedzeń. Akcja prowadzona jest stopniowo, powolnym tempem, cały czas rozbudzając ciekawość zagadkami Riddlera i śledztwem. Brakuje dłużących się wątków, celowo przeciąganych ujęć już nie – uroki artystycznego kina w dobrym wydaniu. Bohaterom poświęcono odpowiednią ilość czasu na właściwe przedstawienie ich wątków, które mogą być rozwijane w serialowych projektach. Wyjątkiem jest Alfred, którego było za mało, stanowczo za mało.
Artystyczna wizja Matta Reevesa spełniła moje oczekiwania. Był to dobrze spędzony czas w kinie. Znalazłem TEGO Batmana, którego szukałem od lat – detektywa w realistycznym, ponurym i brutalnym tonie. Nie popsuły mi odbioru wspomniane kwestie, ponieważ broniły się ilością zalet. Jestem zachwycony tym, co zobaczyłem. Nie mogę się doczekać dalszej eksploracji świata. W ciemno biorę wszystko co wyjdzie, pod warunkiem, że jakość projektów będzie na podobnym poziomie. Tak powinno wyglądać kino superbohaterskie. Niepodważalnie najlepszy dowód, że superbohaterowie nie powinni być odgórnie traktowani jako temat dla małych dzieci.
Dziękuję sieci kin Multikino za umożliwienie obejrzenia pokazu premierowego u Was po otrzymaniu darmowego biletu. Koniecznie rzućcie okiem na ich repertuar i pędźcie do kina. Warto!


