The Flash – The Fastest Man Alive #1

W zeszłym tygodniu premierę miał #1 komiksowego prequelu do filmu „The Flash” z Ezrą w roli głównej. Komiks, który klimatem i koncepcją nie powtarzał pomysłów Snydera, ale był zbliżony do… Arrowverse.

Streszczenie komiksu:

Skąd to porównanie do Arrowverse? Ze schematu jaki powielono u głównego bohatera. Przepraszam, schematu mówiąc o serialach, w filmowym verse jest to nowość: Główny bohatera wybajerzony mocami nie jest w stanie pokonać matezłoczyńcę, nie potrafi nawet wymyślić jak go pokonać. Błyskotliwym planem była ucieczka z walki i pognanie do Gotham. Flash w trymiga ogarnął problem Batmana i poprosił go o podszlifowanie jego mocy. Flash dostał wpier….. fizyczny od Batman podczas treningu i speedster pod wpływem złości odblokował nową moc – nazwaną naddźwiękowym uderzeniem. Barry powtórzył uderzenie, rujnując przy tym część jaskini Batmana (walić, bogaty, odbuduje se, nie?). Natychmiast wrócił do Central City, żeby skopać dupę przeciwnika choć nie chciał korzystać z odkrytej mocy w obawie o bezpieczeństwo ludzi (słuszny wniosek, czyli jak chce go pokonać nie mając planu?). Ostatecznie zdecydował się na odpalenie mocy, dzięki czemu pokonał przeciwnika. Bohater jest tak uzdolniony, że bez treningu opanował świeżo odkrytą moc, mimo zniszczeń jakie może powodować i zrobił to chwilę wcześniej.

Wrażenia z komiksu:

Mam nadzieję, że skrót wydarzeń przywodzi na myśl schematy Arrowverse: Główny bohater nie potrafi samodzielnie myśleć, opiera swój łut szczęścia na odgórnej pomocy innych, od tak otrzymuje nowe moce, nie potrzebuje dni treningów, ponieważ w trymiga opanował niebezpieczną technikę, przeciwnik szybko pokonany. Nie jest to przekonujący rozwój filmowego bohatera. Wręcz powiedziałbym, że był to krok w tył dla postaci, która na końcu „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” była o kilka szczebli wyżej, jeśli chodzi o kontrolę mocy i samodzielne postępowanie.

Wydaje mi się, że DC niepotrzebnie zaufało Kennyemu Porterowi powierzając mu komiksowy prequel do filmu. Porter nie posiada w swoim CV wielu pozycji DC, za które należałoby mu przybijać piątkę. Dopiero teraz dostał dłuższą przeprawę w „DC: Mech”, które po pierwszym numerze straciło nieco blasku i wypada tak se. Nie zrozumcie mnie źle – Nie mam nic do kreatywności Portera, ma niegłupie pomysły, tylko że w realizacji troszkę ponoszą go możliwości i na pewnym etapie udowadnia, że nie czuje w pełni postaci.

A skoro o ocenie kreatywności scenarzysty, to pozytywnie oceniam pomysł wyjściowy. W mieście pojawiła się szajka złoczyńców wykorzystująca Girdera, metaludzkiego złoczyńcę, który potrzebował kasy na wyleczenie chorego ojca. Cel pokierował Girdera do zabicia speedstera. Prosta motywacja, nieskomplikowany profil złoczyńcy, czyli wypisz wymaluj przeciwnik dla superbohatera, który nie ma na karku lat treningu. Komiks kończy się w pozytywny sposób i na końcu jest miły akcent dobrze świadczący o głównym bohaterze historii – tak zachowałby się dobrze znany mi Flash.

Na sam koniec postawię znak ostrzegawczy w kierunku rysunków Ricardo López Ortiz. Nie są równe. W wielu miejscach są ładne, typowa komiksowa kreska na współczesne lata. Niestety w miejscach akcji Ortiz gubi jakość i kadry wyładowane piorunami speedstera (tak, Flash nadal miota dookoła piorunami niczym chmura burzowa) wypadają wręcz paskudnie.