Batman Metal. Batman Death Metal. Tom 1

Punkt kulminacyjny zapoczątkowany w „Batman: Metal”. No prawie, ponieważ recenzowana dziś pozycja jest pierwszym tomem kulminacji. Podoba mi się wątek od samiuśkiego początku, znana jest mi treść obecnych wydarzeń (ciekawe dlaczego?) i zacieram łapki na polskie wydania, aby uzupełnić specjalną powierzchnię domowej kolekcji temu dedykowanej. Dobra, przejdźmy do rzeczy.

Zresetowana rzeczywistość! Który to już raz? Cholera wie, ale walka z Perpetuą przeszła na nowy, finałowy etap. Świat pod rządami jej pionka, czyli Batmana Who Laughs, nabiera pazura. Rzeczywistość została zmieniona nie do poznania np. Themyscira zamieniona w odpowiednik piekła, gdzie przetrzymywani są więźniowie, a Apokolips rządzi Batman, który wchłonął moce Darkseida (tam też więziony jest Superman). Batman Who Laughs grzeje stolik władcy nowej rzeczywistości, niecnie knując za plecami swojej szefowej, które w tym czasie niszczy kolejne świat, tym samym przygotowując się na możliwą interwencję sił stojących nad nią. Co do powiedzenia mają prawi obywatele świata DC? Niewiele, ale zaraz to się zmieni. Sygnał motywacyjny odpalił TEN Batman będący w posiadaniu czarnego pierścienia mocy. Reszta bohaterów pójdzie jego śladami. Tylko czy mają na tyle sił, żeby obalić rządzących i przywrócić ład i porządek?

Koncepcję Metali określam jako „fanboyowską”. Dlaczego? Tyle tu nietypowych wariacji bohaterów i konkretnych akcji, że mimo wolnie jarają (nieważne jak bardzo są naciągane). Nie inaczej w przypadku pierwszego tomu „Death Metal”. Koncepcja jest atrakcyjna, spójna z fundamentami położonymi na wcześniejszych wydarzeniach. Spójnie, dopóki nie zajrzymy w solowe serie ukazujące się w tym czasie – materiał na książkę. Wariacje bohaterów cieszą, nadając im pazura np. Diana twardo mierząca sprawiedliwość na Themyscirze, wychudzony Swamp Thing, który stał się bardziej waleczny czy komunikatywny z ludźmi, no i Harley przemierzająca radioaktywne pustkowia na zmutowanej hienie. No kurczę, tyle pomysłów, że serio się jaram jak nastolatek.

Nieustanie coś się dzieje pod kątem fabularnym. Fajnie, ponieważ jest dynamicznie, brak przeciągającego pitulenia, całość wchłania się od tak. Koncepcja mierzy się ze sporym problemem jakim są zmarnowane potencjały wielu rzeczy. Snyder i kompania włożyli tu mnóstwo zwrotów czy postaci, które nie doczekały się jakiegokolwiek rozwinięcia, przynajmniej sensownego np. Skąd Batman wytrzasnął czarny pierścień mocy? Dlaczego Darkseidowy Batman jest taki zajebisty, a pada jak mucha w smole?. Podobnie narzekać można na 50-twarzy Batmana (wybaczcie, musiałem), których genezy są potraktowane wybiórczo – wybrano kilka mrocznych Batmanów z pierdyliana wprowadzonych i pokrótce potraktowano genezy (niektórym całe 2 strony, serio?!). Domyślam się, że wykorzystanie potencjału historii w 100% wymagałoby większej liczby tomów, no ale… albo róbmy coś z sensem, albo nie róbmy tego wcale, proste.

Rysunkowo jest różnie. Powód? Większe grono artystów pracujących nad komiksem. Opublikowany tom przez Egmont zbiera 3 numery głównej historii, kilka one-shotów z genezami mrocznych Batmanów oraz przewodnik po wydarzeniach (bardzo ważna część, która powinna pojawić się na początku komiksu, nie jego końcu). Główna historia jest dobrze zilustrowana. Kto zna twórczość Capullo, ten wie, czego oczekiwać. Akurat bardzo lubię jego kreskę, ciepło wspominam jego Batmany z New52, to i tu była radość. Przewodnik również był fajnie zilustrowany, klimatycznie. Na genezy Batmanów przymykam oko, ponieważ był tam różnie – raz pod górę, raz z góry.

Jak wspomniałem wcześniej, lubię koncepcję Metalu i jestem zadowolony z „Batman Metal. Batman Death Metal. Tom 1”. Wadzi marnowanie potencjałów, ale nadrabia to ilość akcji i skali wydarzenia. „Death Metal” trzyma poziom wykonania „Batman: Metal”.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Komiks możecie nabyć w internetowym sklepie Egmontu.