Superman: Rok Pierwszy

Ostatnie lata nie są dla Millera łaskawe. Legendarny autor nie potrafi wznieść się na wyżyny swego talentu i choć nadal tworzy na pewnym poziomie, to jest on ułamkiem tego, co wyczyniał niegdyś. Zanim jeszcze DC wyszło z inicjatywą imprintu DC Black Label, wiadomo było, że stworzy on komiks pod tytułem Superman: Rok Pierwszy”. I tu poczułem ukłucie niepokoju. Twórca „Powrotu Mrocznego Rycerza” świetnie czuje się w klimatach miejskiego superbohaterstwa, a Człowiek ze Stali to ostatni bohater, którego zakwalifikowałbym do tej samej kategorii co Daredevila czy Batmana. Mowa tu jednak o jego początkach, więc kto wie, co też wymyśli Miller. I wymyślił…

„Superman: Rok Pierwszy” podzielony jest na trzy akty. Pierwszy z nich opowiada o młodości w Smallville. To chyba najlepiej rozpisane młodzieńcze lata Supermana, jakie dane mi było czytać. Autor nie prześlizguje się po temacie i nie pędzi ku dorosłości bohatera. Powoli prezentuje jego rozwój, szkolne perypetie i miłości. Wstęp do dorosłości Kal-ela i nawet jego późniejsza służba po w wojsku to coś zupełnie innego niż dane nam było oglądać dotychczas, ale autor nakreślił wszystko na tyle przekonująco, że dalsza napawało to optymizmem. Niestety dalej jego zamysł idzie na dosłowne i metaforyczne dno.

Atlantyda w świecie DC ma swoje jasno określone miejsce, a jej centralnym punktem jest postać Aquamana. W „Superman: Rok Pierwszy” Clark odwiedza podmorską cywilizację, lecz nie ujrzymy nawet cienia tego, co znamy z komiksów z Arthurem Curry’m. Ostatni Syn Kryptona wdaje się za to w romans z córką króla Atlantów Posejdona i doprowadza do politycznego przewrotu. I jakoś uszłoby Millerowi to na sucho, że nie wspomnę o wszelkich narracyjne absurdach i nieścisłościach, gdyby nie fakt, że kolejny rozdział to zupełnie nowe rozdanie. Tak, jakby całe podwodne przygody były snem.

Dalej widzimy bowiem Clarka jako debiutującego herosa. Jest nieco zbyt sztampowo i przewidywalnie, ale już wcześniej Frank pozmieniał na tyle, że można potraktować to jako próbę wyhamowania zbyt śmiałych pomysłów. Nawet jego spotkanie z Batmanem przebiega podług stereotypów i aż ciśnie się na usta słowo „Martha”. Kłopotem za to jest narracja. Miller jest w niej świetny i nawet jego słabsze dzieła w tej kwestii trzymają się solidnie. „Superman: Rok Pierwszy” to z kolei ciągłe, bezsensowne słowotwórstwo, potok paplaniny, która nawet za Stana Lee byłaby nieznośna. Naprawdę nie wiem, co stało się scenarzyście podczas pracy nad tym komiksem, ale wolę myśleć, że to sabotaż, a nie aż tak wielki spadek formy. A to nie koniec jego grzechów.

Superman podoba się płci pięknej. Sam jednak klasycznie jest dość skromny w podbojach miłosnych i nie śpieszy mu się do ucieczki od Lois Lane. Frank Miller sugeruje, że jest inaczej. Związek z Laną Lang wyszedł mu świetnie, za to podwodne miłostki i zachwyt, jaki wzbudzał później na powierzchni u pewnej księżniczki, są rozpisane fatalnie. Tak jakby dodatkową zdolnością Supermana była chmura feromonów unosząca się mimowolnie wokół niego. A skoro o dodatkowych mocach mowa. Objawiły się one u Clarka nie od razu, podczas gdy Frank jasno pokazuje, że Kal-el niczym pewien Sayanin od berbecia był mocarny. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie folgowanie sobie z boskością Supermana. Ogromnym atutem tego bohatera jest jego ludzka dusza. Miller, a to podkreśla, że Kent to swój chłopak broniący kumpli z ławy, a to znowuż na następnych stronach przedstawić go jako nieskazitelny, że aż nieludzki ideał.

John Romita Jr. obok Briana Michaela Bendisa przez lata kojarzony był jako stały twórca Marvela. Jego przejście nie spowodowało może takiego szoku jak w przypadku wspomnianego twórcy „Upadku Avengers”, ale i tak było pewnym przewrotem. Romita Jr. Ma swoje wzloty i upadki, ale nawet w przypadku tych pierwszych trzeba lubić jego styl. „Superman: Rok Pierwszy” w skali jego twórczości jest tym bardziej pozytywnym dziełem, ale w klimatach zbyt egzotycznych, jak feralna Atlantyda rysownik traci rezon. Mimo to strona graficzna jest lepsza od mocno kulejącego scenariusza.

Rozpoczynając lekturę, pomyślałem, że Miller rozumie Supermana i otrzymamy ciekawy origin. Z kolejnymi rozdziałami było coraz gorzej. Autor „Sin City” nie dość, że rozłożył się w tym, czym był najlepszy, to jeszcze niespójność i brak konsekwencji sprawił, że z coraz większym dystansem podchodzę do najnowszych jego dzieł. Tytuł ten jest skierowany więc do fanatyków Kal-ela, a stanowczo odradzam go fanom Franka Millera. Egmont ponownie wydaje kolejne albumy „Sin City” więc lepiej zainwestować w perełkę z jego bibliografii niż komiks, który okazał się kryptonitem dla autora.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Komiks możecie nabyć w internetowym sklepie Egmontu.