Batman tom 10: Koszmary

Batman” Toma Kinga od początku nie kładł nacisku na ciągle prącą do przodu dynamikę wydarzeń. W dziesiątym tomie nic się nie zmienia. Batman staje przed wyzwaniami, których nie da się potraktować batarangiem. Stacza boje w swym umyśle, mierząc się z obrazami, które trzymają standard tragedii, jakie spotkały go w ubiegłych tomach. Ale czy cokolwiek dzieje się naprawdę? I czy Batman nie dołączy po wszystkim do szaleńców z Arkham?

Punktem wyjścia jest fakt, iż Batman tkwi nieprzytomny w szponach swoich przeciwników. Nie jest on do końca tego świadom, co rzecz jasna zmienia się z czasem. Flashpointowy Batman i jego poplecznicy wrzucili go w otchłań o zmiennych warunkach, które nawet dla najlepszego detektywa okazują się potwornie ciężką zagadką. I nie chodzi bynajmniej o jej skomplikowanie a osobisty wkład Bruce’a w jej rozwikłanie.

Tom King najlepiej czuje się w 12-częściowych historiach pokroju „Mister Miracle’a”. Dziesiąty tom „Batmana” to zupełnie inny rodzaj fabuły, złożony z kilku na pozór niezwiązanych ze sobą opowieści, często zupełnie od siebie odmiennych. Dostajemy między innymi wieczór panieński Catwoman i Lois, niemy pościg Batmana za zamaskowanym łotrem i alternatywny finał ślubu Bruce’a i Seliny. Nic nie trzyma się zdrowego rozsądku, ale czy tak nie bywa w snach? Kolejne etapy koszmaru Batman stanowią kolejne poziomy swego rodzaju samouświadomienia. Dodatkowo warto wspomnieć, że na kartach komiksu przewijają się tacy bohaterowie jak Constantine, Pyg czy Superman. Nie są oni częścią team-upów, a figurami, mającymi na celu wskazać właściwy kierunek wydostania się ze snu i pokazania mu pewnych prawd na temat jego i jego związku z Seliną. Co do samej Kotki. Dostaje ona swoje pięć minut i choć chciałbym widzieć rychłe pojednanie po nieudanym ślubie, to w „Koszmarach” widzimy jedynie fatalne skutki miłości ikonicznej pary a na happy end przyjdzie jeszcze poczekać…

Tu mała refleksja na temat właściwego celu Toma Kinga. Pierwsze numery nie zrobiły na mnie nawet połowy wrażenia, które wywoływały nawet mniej ciekawe albumy runu Snydera. Punktem przełomu okazała się „Przypinka”, będąca w założeniu preludium do „Doomsday Clock”. Kingowi natomiast udało się z niej wycisnąć coś, co przeniósł z sukcesem do własnej serii. Mowa tu o Thomasie Wayne’ie z „Flashpointu”. Zrobił to, dodatkowo zaskakując czytelnika charakterem Batmana Seniora. Ten element, jak i wszystkie inne, pozornie wprowadzane dla jednorazowego występu stanie się częścią wielkiego finału i przypuszczam, że mocno wpłynie na przyszłość postaci Mrocznego Rycerza.

Dla niektórych nielinearna fabuła „Koszmarów” może być irytująca, ale dzięki niej King zyskał możliwość współpracy z rysownikami o różnych stylach. Obok Amandy Conner kojarzonej z luźnymi, często damskimi seriami pokroju „Harley Quinn” pojawiają się Lee Weeks i Jorge Fornes. Twórcy świetnie oddający klasyczny klimat Gotham. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak Mitch Gerards. Współpracujący z Kingiem przy innych albumach ilustrator tu jest nieco bardziej slasherowy, brutalny. Fragment z Pygiem tchnie wręcz grozą, która ma niezwykle samodzielny potencjał.

„Batman tom 10: Koszmary” to tom przystankowy, ale nie taki, którego jedynym zadaniem jest zapchanie dziury i sztuczne podwyższanie napięcia. King ma w nim okazję do niecodziennego ugruntowania kilku elementów swej wizji, którą nieprzerwanie buduje od pierwszego tomu. Stanowi też przykład na to, że Batman nieźle radzi sobie w krótszych, wręcz miniaturowych opowieściach.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Komiks możecie nabyć w internetowym sklepie Egmontu.