Justice League: War (2014) – Recenzja

Każda historia ma swój początek, a każda legenda musi gdzieś się narodzić. Największe sławy stajni DC, czyli Superman, Batman i Wonder Woman, pokonały swoich pierwszych adwersarzy na przełomie lat 30. i 40., a Liga Sprawiedliwości zaczęła funkcjonować w roku 1960. W 2011 roku DC Comics zdecydowało się na odświeżenie swoich postaci i przystosowanie całej linii wydawniczej do bardziej „współczesnych” czasów. Tak rozpoczęła się inicjatywa The New 52, znana w naszym kraju jako Nowe DC Comics. W jej następstwie większość historii świata DC została wymazana, a zachowane wydarzenia niejako skompresowane do 5 lat. I Green Lantern kontynuował swoje przygody bez większych zmian, a wiele wydarzeń z historii Batmana zostało wspomnianych w nowej rzeczywistości, niektóre wydarzenia zostały napisane na nowo. I tak właśnie stało się z Ligą Sprawiedliwości.

Scenarzysta Geoff Johns postanowił całkowicie porzucić pomysł Gardnera Foxa i appellaxiańskich najeźdźców i w swoim pierwszym starciu postawić Ligę przeciwko samemu Darkseidowi. „Nowa” Liga miała też lekko zmieniony skład. Byli to Superman, Batman, Wonder Woman, Aquaman, Flash, Green Lantern oraz Cyborg (który zastąpił Martian Manhuntera). Ale mówię to wszystko z jednego tylko powodu: „Justice League: War” to dość wierna adaptacja tej historii. I tak jak nowe komiksowe uniwersum rozpoczęło się od uformowania Ligi (pierwszy komiks spod szyldu „Nowego DC Comics” to właśnie „Justice League #1”), tak uniwersum animowane postanowiło pójść w jego ślady.

Film rozpoczyna się w Gotham, w którym Green Lantern prowadzi pościg za tajemniczym potworem. Do pogoni dołącza Batman, który próbuje dowiedzieć się co obaj przybysze robią w jego mieście. Obcy sobie bohaterowie doganiają potwora w kanałach, jednak nie są w stanie dowiedzieć się niczego, gdyż ten wybucha, pozostawiając po sobie jedynie tajemnicze urządzenie, które najpewniej pochodzi z kosmosu. Batman sugeruje, że najbardziej znany kosmita na Ziemi może wiedzieć coś na temat tego co się dzieje. Kierują zatem swoje kroki w stronę Metropolis z nadzieją, że Superman będzie w stanie zidentyfikować przedmiot. W tym samym czasie doktor Silas Stone próbuje rozpracować podobne urządzenie, dostarczone mu wcześniej przez Flasha. Przez to spóźnia się na mecz swojego syna, który jest rozgrywającym w szkolnej drużynie futbolowej. Na miejsce ojca wkrada się żyjący w rodzinie zastępczej chłopiec o imieniu Billy Batson. W Waszyngtonie natomiast, Biały Dom ma odwiedzić przybywająca w mieście Wonder Woman. Wkrótce zaistniała sytuacja wymusi od bohaterów Ziemi połączenie sił, bo żadne z nich nie poradzi sobie samo z tym, co ma nadejść.

Przede wszystkim w oczy rzuca się delikatnie zmieniony skład drużyny. Aquaman został zastąpiony Shazamem. Choć jestem fanem Króla Atlantydy, uważam, że to zagranie było całkiem dobre. Po pierwsze, Billy wprowadza nieco więcej życia i dynamiki w dopiero co powstający zespół, niż opanowany i spokojny Arthur. Po drugie, przetasowaniu ulegają relacje w drużynie, które przedstawiają się nieco inaczej niż w pierwowzorze. Tam Cyborg z racji wieku czuł się nieco samotny, a najwięcej łączyło go z Flashem, który nie dość żę obdarzony jest wieczną pogodą ducha, to był w stanie ujrzeć w Victorze prawdziwego bohatera, a nie nastolatka obdarzonego mocami. Tutaj Cyborg jest w stanie odnaleźć wspólny język z nawet młodszym od niego Shazamem, a Flash jest czymś w rodzaju spoiwa, które łączy ze sobą wszystkich herosów. Po trzecie zaś rok po premierze tego filmu pojawiła się kontynuacja zatytułowana „Justice League: Throne of Atlantis”, która z jednej strony adaptowała zatytułowany tak samo komiks, ale z drugiej była też originem dla Aquamana i to tam król Atlantydy miał możliwość zajęcia centralnego miejsca w historii. A to dobrze, bo wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego jak potężną i istotną postacią jest Aquaman.

Animacja trzyma wysokie tempo,co może być zarówno plusem, jak i minusem. Co prawda przez większość czasu animacji dzieje się na prawdę dużo dobrze zrealizowanej akcji, ale niestety spycha to fabułę na dalszy plan. Nie licząc początku filmu, większość dialogów tak na prawdę wskazuje widzowi tylko kogo główni bohaterowie będą bić, i dlaczego w ogóle ma to sens. Co prawda wypowiedzi bohaterów dość dobrze ukazują ich charaktery, tylko niestety wypowiedzi te są dość monotematyczne. Najbardziej wyrazisty wątek „dramatyczny” to relacje Victora ze swoim ojcem, który skupiony na pracy w S.T.A.R. Labs zdaje się nie zwracać uwagi na to jak próbuje dotrzeć do niego jego syn. Jedynymi innymi wątkami które mają potencjał fabularny są tak na prawdę początkowe śledztwo Batmana i Green Lanterna oraz pobyt Wonder Woman w Waszyngtonie, ale oba te wątki połączone razem trwają może maksymalnie 5-7 minut.

Shemar Moore użyczający Cyborgowi głosu to zdecydowanie najmocniejszy punkt obsady. Choć aktor ma prawie 50 lat potrafił wykrzesać z siebie pokłady młodzieńczej frustracji na swojego ojca. Jason O’Mara zalicza tutaj swój debiut jako Batman i choć uważam że generalnie dość dobrze pasuje do tej roli, tutaj daje lepszy popis umiejętności niż w produkcjach poświęconych Mrocznemu Rycerzowi, a na pewno pokazuje głosem więcej emocji.

Film „Justice League: War” jest zrobiony poprawnie i oglądając go raczej będziecie się dobrze bawić. Animacja wygląda dobrze (chociaż nie odbiega od standardu animacji DC) a w obsadzie również nie ma większych wpadek. Problem polega na tym, że gdy już go skończycie raczej ciężko będzie Wam sobie przypomnieć jakąś jego wyjątkową scenę (no, poza „kradzieżą” pierścienia Green Lanterna przez Batmana), albo próbować opowiedzieć komuś o co tam chodziło w dłuższej wypowiedzi. Ot, przybywa zło, bohaterowie na początku dostają po tyłkach, aż pokonują swoje słabości i odsyłają złola (co prawda, w bardzo ładny sposób!) tam skąd przyszedł. Ot, ładny i miejscami dowcipny średniak. Czy warto go obejrzeć? Raczej tak, ale nie oczekujcie po nim wiele.

OCENA: 7/10