52

Pięćdziesiąt dwa tygodnie. Pięćdziesiąt dwa zeszyty. Pięćdziesiąt dwie rzeczywistości na horyzoncie. Jedna historia. Zero Wonder Woman. Zero Supermana. Zero Batmana. Za to śledzimy losy dziesiątek innych bohaterów i złoczyńców. Takie jest 52; komiks uważany przez fanów za arcydzieło. Czy słusznie?

            Tak, całkowicie słusznie.

            Uwielbiam uniwersum DC. To, że niemal każdy bohater jest symbolem jakiś wartości. Że działają w nim w sumie trzy pokolenia herosów. Że możliwe są w nim podróże między wymiarami wytłumaczone bezsensownym pseudonaukowym bełkotem. Mam tylko jeden problem. Na świeczniku praktycznie zawsze jest garstka tych samych bohaterów. Ciągle forsuje się Batmana, który pewnie teraz ma z dziesięć tytułów. Liga Sprawiedliwych wygląda niemal zawsze tak samo, a dziesiątki bohaterów czekają w niebycie, aż jakiś scenarzysta da im coś do roboty. Sprawia to wrażenie, jakby świat DC był bardzo mały i w porównaniu z konkurencyjnym światem Marvela, uniwersum Człowieka ze Stali wydaje się być nudne i słabo rozwinięte.

            Kiedy to piszę nadal mamy koronawirusową kwarantannę i nowe komiksy nie pojawiają się co środa. Korzystam z okazji i na Comixology sięgam po osławione 52. I w jednym tytule DC pokazuje, że ich świat tętni życiem.

            Pamiętacie zakończenie „Infinite Crisis”? Wielka trójka: Batman, Wonder Woman i Superman biorą roczne urlopy, by ułożyć sobie prywatne sprawy i wrócić do akcji z nową energią. Zostawiają oni świat pod opiekę innym bohaterom. W końcu istnieją Green Lanterni, Titans i wielu innych. Tymczasem w „52” na pierwszy plan wychodzi kompletny plankton. Bohaterowie, których widzieliście raz w jakiejś kreskówce, albo grali trzecie skrzypce w którymś z crossoverów. Możecie nacieszyć oczy tym, jak Steel mierzy się z Luthorem. Jak Gotham City pod opiekę borą Question, Renee Montoya i debiutująca tu Batwoman. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Bowiem Intergang zbiera w jednym miejscu wszystkich szalonych naukowców świata i daje im środki na realizację szalonych projektów. Black Adam jako władca własnego państwa montuje koalicję z wrogami USA, a Ralph Dibny nadal nie pozbierał się po „Identity Crisis” i zaczyna interesować się światem magii…

            Nie mogę się nachwalić jak to wszystko świetnie ze sobą współgra i zazębia się w kulminacyjnych momentach. Naturalnie jest to zasługa zespołu scenarzystów i rysowników, którzy podjęli się tytanicznego zadania, by stworzyć tygodnik, który ani na chwilę nie zwalnia i nie traci na jakości. Do tego wszystko to jest tak organiczne. Mógłbym dociekać i analizować, które partie pisał Mark Waid, a które Grant Morrison, ale jaki to ma sens? Dla mnie liczy się, że efekt finalny zespołu jest naprawdę godny polecenia.

            Jakieś wady? Mogę tylko wymyślać, że na przykład, po wszystkim nie miałem tego „czuję dobrze człowiek” uczucia, które towarzyszyło mi na przykład przy „Nowej Granicy”. Tyle, że „52” to nie jest „Nowa Granica”. To zupełnie inny komiks. To coś, z czym sam nie miałem jeszcze do czynienia. To prawdziwa epopeja, której bohaterowie to banda postaci, które na początku cię nie obchodzą, a w przeciągu tych 52 tygodni kradną twoje serce i po przeczytaniu całości będziesz chcieć więcej.

            Gorąco polecam wam sprawdzenie „52” i znalezienie jednego lub kilku ulubionych wątków i śledzenie wyczynów tych niesamowicie ludzkich i prawdziwych postaci. Booster Golda goniącego za popularnością, Adama Strange’a, Starfire i Animal Mana zagubionych w kosmosie, Lobo w roli biskupa kosmicznej sekty, JSA szukającej miejsca we współczesnym świecie… Mógłbym tak wymieniać kolejne 52 tygodnie, ale, po co? Sprawdźcie sami!